Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Himalaje 2016 - Dzień 3 - Czekając na "WOW"
05 sierpnia 2016 - piątek
A jednak stawiam się rano na jodze. Pora jest co prawda lekko barbarzyńska, ale co tam, raz się żyje. Ostatni raz kontakt z jogą miałam ze 3 lata temu, potem temat jakoś się rozjechał, więc moje rozciągnięcie pozostawia wiele do życzenia, bo pomimo regularnych treningów ogólnych i siłowych asany poszły w odstawkę. Okazuje się, że nie jest tak źle i wszystkie reprezentujemy podobny poziom zaawansowania, co przynajmniej sprawia, że atmosfera jest bardzo wesoła. W sumie tu wszystko jest na wesoło.
Poza śniadaniem czeka mnie jeszcze jeden punkt programu, a zarazem wyzwanie - wystąpienie przed kamerą. Moja nieśmiałość i niechęć do wystąpień nie ułatwiają tematu, ale "jak trza to trza". Antośka wszystko prowadzi mega profesjonalnie i na luzie, więc "jakoś daję radę". Montujemy mi na motek jedną kamerkę, ja robię lekkie zmiany na swoim kasku, i mocuję swoją i jestem gotowa do wyjazdu. W sama porę, bo zbiórka była kilka minut temu. Jeszcze tylko chwila mega wstydu przed kamerą, gdy na wyjeździe z parkingu pod hostelem, wpada mi luz i muszę się zatrzymać na mini-górce, wrzucić jedynkę i wyczołgać się w niechwale i jedziemy. W sumie to niemalże samoistne wrzucanie luzu (po minimalnym, leciutkim dotknięciu dźwigni zmiany biegów) to druga, po słabym hamowaniu/piszczących oponach zauważalna wada mojego motka. Da się z tym jeździć, ale trzeba bardzo uważać.
Szybko zaczyna się kiepska nawierzchnia. Wilgotny las dookoła i błotniste szutry. Trochę kameruję, przekładam kamerki z mocowania na baku na mocowanie na głowie i z powrotem. To powoduje, że zostaję nieco z tyłu za dziewczynami, ale dzielnie je gonię przez błoto i kamienie. Miałam co prawda wątpliwość w jednym miejscu czy pojechały prosto czy ostro skręciły w lewo, ale wybrałam pierwszą opcję - druga, to były głębokie koleiny wyryte ciężkim sprzętem przy ścince drzew i było raczej mało prawdopodobne, że nasza trasa biegła właśnie tędy.
Wspinamy się też ostro pod górę i w krótkim czasie jesteśmy już na ponad 3000 m npm. Łapię grupę na postoju przed przełęczą.
Chwila na odpoczynek i wspinamy się dalej. Sama przełęcz Jalori Pass (3120 m mpm) jest średnio ciekawa, więc nie zatrzymuję się i jadę dalej. Stajemy dopiero kawałek dalej, na skrzyżowaniu z rondkiem i przystankiem, który jest zagrodzony przed krowami drutem kolczastym (jednak z marnym skutkiem, bo w środku jest sporo krowich placków).
Robimy sobie kilka fotek z młodzieżą idącą do szkoły - chłopcy chętnie pozują do zdjęć, dziewczęta są mniej śmiałe).
Można ruszać w dalszą drogę. Jest coraz bardziej ciekawie, również w kwestii błotnistej nawierzchni, choć dla mnie nie ma efektu "wow". Trochę już pojeździłam po zielonych wilgotnych górach i czekam z utęsknieniem na bardziej surowy, księżycowy krajobraz. Nieodłącznym elementem jazdy jest przybijanie "piątek" z dzieciakami chodzącymi wzdłuż drogi. Trzeba uważać, jechać wolno i dobrze wycelować, bo niektóre z nich, zwłaszcza kilkunastoletni chłopcy, mocno się do tego przykładają, i można zrobić sobie krzywdę a nawet spaść z motka, bo takie uderzenie dość mocno boli.
Nadchodzi czas kolejnego postoju. Tym razem jest to zakręt o 180 stopni na którym są stragany z jedzeniem. Takim lokalnym, prosto z gara. A raczej prosto z gazety. Za 10 rupii można dostać odważone na wadze lub "na oko" przysmaki - zarówno pikantne, jak i słodkie. Dla mnie hitem jest pakora, czyli warzywa w cieście, zwłaszcza panierowane ostre papryczki. Antośka próbuje nakręcić kilka moich słów powiedzianych do kamery, ale jakoś dziwnie się peszę i chyba niewiele z tego wychodzi.
Dalsza droga, to trochę offu, ale większość asfaltu. Jedziemy wzdłuż rzeki, w której co jakiś czas widać wraki samochodów. Taka drobna przypominajka, że tu drogi nie są bezpieczne, a kierowcy lekko szaleni. Znowu zostaje lekko z tyłu, żeby coś popstrykać i nakręcić. Potem urządzam sobie mały rajd, doganiając i wyprzedzając dziewczyny.
Robi się całkiem asfaltowo, pojawia się nawet na naszej drodze jakieś "większe" miasteczko, gdzie czeka nas trochę walki i swoje między samochodami, a potem między autobusami, które utknęły w korku. Efekt tej walki to jedna orlicowa gleba i urwany podnóżek w jednym z motocykli.
Wjeżdżamy na główną drogę, co oznacza jeszcze większy ruch, co zdecydowanie nie sprzyja efektowi "wow". Robię mało zdjęć, w większości komórką, bo nie mogę znaleźć czegoś co mnie zachwyca, jeszcze nie czuję tego wyjazdu. Ale to jeszcze przyjdzie, więc cierpliwie czekam.
Tankujemy motki, myjemy słone twarze w dostępnej na stacji wodzie i uzupełniamy płyny w naszych organizmach. Dobrze, że kilka butelek z wodą podróżuje w naszym wozie serwisowym. Przy tej temperaturze naprawdę chce się pić. W sumie spodziewałam się niższych temperatur i gorszej pogody, więc wzięłam moje główne (czyli pancerne) ciuchy motocyklowe. Jest mi w nich trochę ciepło, ale przynajmniej nie przemakają, a jak się zrobi zimno, to nie zmarznę. Ola nawet trochę się śmieje z mojego pełnego rynsztunku, ale w sumie większość z nas jest ubrana w pełne komplety ubrań, a jedynie nieliczne w zbroje, więc jakoś szczególnie się nie wyróżniam w tej kwestii.
Jedziemy jeszcze kawałek i zatrzymujemy się na obiad. Możemy podglądnąć jak robi się placki, które zawsze towarzyszą indyjskim potrawom. Robię też kilka fotek przejeżdżającym kolorowym ciężarówkom. W sumie już nam się dzisiaj nie spieszy, bo nie zdążymy przed 17 dojechać do Reckong Peo, żeby wyrobić niezbędne pozwolenia na wjazd do doliny Spiti - zrobimy to rano.
Dalsza droga jest niezła, pozakręcana jak drogi w Bhutanie czy Kolumbii, które miałam okazję przejechać. Zupełnie jak wczoraj, koło 15:30 zaczyna padać. Stajemy więc na poboczu, dziewczyny zakładają przeciwdeszczówki, ja staram się sfotografować kręcące się w pobliżu małpy, ale z marnym skutkiem. Udaje mi się sfotografować jedynie nieruchawą jaszczurkę.
Deszcz chwilę nam towarzyszy, ale potem pogoda się poprawia, na tyle, że możemy pobawić się trochę ze zdjęciami i ujęciami z drona. Zwłaszcza, że droga znowu robi się bardziej widokowa.
Zjeżdżamy bliżej poziomu rzeki. Jest brunatna i wzburzona. Droga robi się coraz gorsza, ze względu na budowę jakiejś hydroelektrowni. Orsi nazywa ją "shitty road". W sumie nie bez sensu. Z jednej strony rzeczywiście jest trochę "g*wniana", ale z drugiej strony podobno po węgiersku "shit" (jakkolwiek to się w tym języku pisze ) oznacza "to co zostaje po wyburzeniu domu" czyli gruz, czyli rozrzucone kamienie, czyli coś jak droga, po której jedziemy Nawierzchnia to jedno, ale objazdy to drugie. Kilka razy zawracamy, bo droga się kończy, a nie ma właściwego oznaczenia. Ale przez to jest bardziej przygodowo.
W końcu trafiamy na właściwą drogę prowadzącą do Kalpa. Jest to seria serpentyn, przypominających te w okolicy Kotoru w Czarnogórze. Tylko chyba trudniejsze Dookoła, wśród chmur, zaczynają majaczyć pierwsze ośnieżone szczyty. Znowu zaczyna padać i w dodatku zaczyna robić się ciemno.
Na nocleg, do hostelu Kinner Villa (http://www.kinnervilla.com) dojeżdżamy o zmroku. Odświeżamy się i schodzimy na kolację. I piwo Pózniej jest czas na małe "disco" czyli trochę muzyki z przenośnego głośnika przy światełkach z drona.
Niestety i tu zdarzają się okazjonalne braki w prądzie, internetu też nie ma, bo pogoda źle wpływa na łącze. Musimy się powoli odzwyczaić od cywilizacji. Internetu już nie ma, za niedługo przestaną nam działać telefony, a czasami prąd będzie limitowany, z generatora albo wcale go nie będzie.
Przejechane: 226 km; Jibhi -> Kalpa
05 sierpnia 2016 - piątek
A jednak stawiam się rano na jodze. Pora jest co prawda lekko barbarzyńska, ale co tam, raz się żyje. Ostatni raz kontakt z jogą miałam ze 3 lata temu, potem temat jakoś się rozjechał, więc moje rozciągnięcie pozostawia wiele do życzenia, bo pomimo regularnych treningów ogólnych i siłowych asany poszły w odstawkę. Okazuje się, że nie jest tak źle i wszystkie reprezentujemy podobny poziom zaawansowania, co przynajmniej sprawia, że atmosfera jest bardzo wesoła. W sumie tu wszystko jest na wesoło.
Poza śniadaniem czeka mnie jeszcze jeden punkt programu, a zarazem wyzwanie - wystąpienie przed kamerą. Moja nieśmiałość i niechęć do wystąpień nie ułatwiają tematu, ale "jak trza to trza". Antośka wszystko prowadzi mega profesjonalnie i na luzie, więc "jakoś daję radę". Montujemy mi na motek jedną kamerkę, ja robię lekkie zmiany na swoim kasku, i mocuję swoją i jestem gotowa do wyjazdu. W sama porę, bo zbiórka była kilka minut temu. Jeszcze tylko chwila mega wstydu przed kamerą, gdy na wyjeździe z parkingu pod hostelem, wpada mi luz i muszę się zatrzymać na mini-górce, wrzucić jedynkę i wyczołgać się w niechwale i jedziemy. W sumie to niemalże samoistne wrzucanie luzu (po minimalnym, leciutkim dotknięciu dźwigni zmiany biegów) to druga, po słabym hamowaniu/piszczących oponach zauważalna wada mojego motka. Da się z tym jeździć, ale trzeba bardzo uważać.
Szybko zaczyna się kiepska nawierzchnia. Wilgotny las dookoła i błotniste szutry. Trochę kameruję, przekładam kamerki z mocowania na baku na mocowanie na głowie i z powrotem. To powoduje, że zostaję nieco z tyłu za dziewczynami, ale dzielnie je gonię przez błoto i kamienie. Miałam co prawda wątpliwość w jednym miejscu czy pojechały prosto czy ostro skręciły w lewo, ale wybrałam pierwszą opcję - druga, to były głębokie koleiny wyryte ciężkim sprzętem przy ścince drzew i było raczej mało prawdopodobne, że nasza trasa biegła właśnie tędy.
Wspinamy się też ostro pod górę i w krótkim czasie jesteśmy już na ponad 3000 m npm. Łapię grupę na postoju przed przełęczą.
Chwila na odpoczynek i wspinamy się dalej. Sama przełęcz Jalori Pass (3120 m mpm) jest średnio ciekawa, więc nie zatrzymuję się i jadę dalej. Stajemy dopiero kawałek dalej, na skrzyżowaniu z rondkiem i przystankiem, który jest zagrodzony przed krowami drutem kolczastym (jednak z marnym skutkiem, bo w środku jest sporo krowich placków).
Robimy sobie kilka fotek z młodzieżą idącą do szkoły - chłopcy chętnie pozują do zdjęć, dziewczęta są mniej śmiałe).
Można ruszać w dalszą drogę. Jest coraz bardziej ciekawie, również w kwestii błotnistej nawierzchni, choć dla mnie nie ma efektu "wow". Trochę już pojeździłam po zielonych wilgotnych górach i czekam z utęsknieniem na bardziej surowy, księżycowy krajobraz. Nieodłącznym elementem jazdy jest przybijanie "piątek" z dzieciakami chodzącymi wzdłuż drogi. Trzeba uważać, jechać wolno i dobrze wycelować, bo niektóre z nich, zwłaszcza kilkunastoletni chłopcy, mocno się do tego przykładają, i można zrobić sobie krzywdę a nawet spaść z motka, bo takie uderzenie dość mocno boli.
Nadchodzi czas kolejnego postoju. Tym razem jest to zakręt o 180 stopni na którym są stragany z jedzeniem. Takim lokalnym, prosto z gara. A raczej prosto z gazety. Za 10 rupii można dostać odważone na wadze lub "na oko" przysmaki - zarówno pikantne, jak i słodkie. Dla mnie hitem jest pakora, czyli warzywa w cieście, zwłaszcza panierowane ostre papryczki. Antośka próbuje nakręcić kilka moich słów powiedzianych do kamery, ale jakoś dziwnie się peszę i chyba niewiele z tego wychodzi.
Dalsza droga, to trochę offu, ale większość asfaltu. Jedziemy wzdłuż rzeki, w której co jakiś czas widać wraki samochodów. Taka drobna przypominajka, że tu drogi nie są bezpieczne, a kierowcy lekko szaleni. Znowu zostaje lekko z tyłu, żeby coś popstrykać i nakręcić. Potem urządzam sobie mały rajd, doganiając i wyprzedzając dziewczyny.
Robi się całkiem asfaltowo, pojawia się nawet na naszej drodze jakieś "większe" miasteczko, gdzie czeka nas trochę walki i swoje między samochodami, a potem między autobusami, które utknęły w korku. Efekt tej walki to jedna orlicowa gleba i urwany podnóżek w jednym z motocykli.
Wjeżdżamy na główną drogę, co oznacza jeszcze większy ruch, co zdecydowanie nie sprzyja efektowi "wow". Robię mało zdjęć, w większości komórką, bo nie mogę znaleźć czegoś co mnie zachwyca, jeszcze nie czuję tego wyjazdu. Ale to jeszcze przyjdzie, więc cierpliwie czekam.
Tankujemy motki, myjemy słone twarze w dostępnej na stacji wodzie i uzupełniamy płyny w naszych organizmach. Dobrze, że kilka butelek z wodą podróżuje w naszym wozie serwisowym. Przy tej temperaturze naprawdę chce się pić. W sumie spodziewałam się niższych temperatur i gorszej pogody, więc wzięłam moje główne (czyli pancerne) ciuchy motocyklowe. Jest mi w nich trochę ciepło, ale przynajmniej nie przemakają, a jak się zrobi zimno, to nie zmarznę. Ola nawet trochę się śmieje z mojego pełnego rynsztunku, ale w sumie większość z nas jest ubrana w pełne komplety ubrań, a jedynie nieliczne w zbroje, więc jakoś szczególnie się nie wyróżniam w tej kwestii.
Jedziemy jeszcze kawałek i zatrzymujemy się na obiad. Możemy podglądnąć jak robi się placki, które zawsze towarzyszą indyjskim potrawom. Robię też kilka fotek przejeżdżającym kolorowym ciężarówkom. W sumie już nam się dzisiaj nie spieszy, bo nie zdążymy przed 17 dojechać do Reckong Peo, żeby wyrobić niezbędne pozwolenia na wjazd do doliny Spiti - zrobimy to rano.
Dalsza droga jest niezła, pozakręcana jak drogi w Bhutanie czy Kolumbii, które miałam okazję przejechać. Zupełnie jak wczoraj, koło 15:30 zaczyna padać. Stajemy więc na poboczu, dziewczyny zakładają przeciwdeszczówki, ja staram się sfotografować kręcące się w pobliżu małpy, ale z marnym skutkiem. Udaje mi się sfotografować jedynie nieruchawą jaszczurkę.
Deszcz chwilę nam towarzyszy, ale potem pogoda się poprawia, na tyle, że możemy pobawić się trochę ze zdjęciami i ujęciami z drona. Zwłaszcza, że droga znowu robi się bardziej widokowa.
Zjeżdżamy bliżej poziomu rzeki. Jest brunatna i wzburzona. Droga robi się coraz gorsza, ze względu na budowę jakiejś hydroelektrowni. Orsi nazywa ją "shitty road". W sumie nie bez sensu. Z jednej strony rzeczywiście jest trochę "g*wniana", ale z drugiej strony podobno po węgiersku "shit" (jakkolwiek to się w tym języku pisze ) oznacza "to co zostaje po wyburzeniu domu" czyli gruz, czyli rozrzucone kamienie, czyli coś jak droga, po której jedziemy Nawierzchnia to jedno, ale objazdy to drugie. Kilka razy zawracamy, bo droga się kończy, a nie ma właściwego oznaczenia. Ale przez to jest bardziej przygodowo.
W końcu trafiamy na właściwą drogę prowadzącą do Kalpa. Jest to seria serpentyn, przypominających te w okolicy Kotoru w Czarnogórze. Tylko chyba trudniejsze Dookoła, wśród chmur, zaczynają majaczyć pierwsze ośnieżone szczyty. Znowu zaczyna padać i w dodatku zaczyna robić się ciemno.
Na nocleg, do hostelu Kinner Villa (http://www.kinnervilla.com) dojeżdżamy o zmroku. Odświeżamy się i schodzimy na kolację. I piwo Pózniej jest czas na małe "disco" czyli trochę muzyki z przenośnego głośnika przy światełkach z drona.
Niestety i tu zdarzają się okazjonalne braki w prądzie, internetu też nie ma, bo pogoda źle wpływa na łącze. Musimy się powoli odzwyczaić od cywilizacji. Internetu już nie ma, za niedługo przestaną nam działać telefony, a czasami prąd będzie limitowany, z generatora albo wcale go nie będzie.
Przejechane: 226 km; Jibhi -> Kalpa
- JL79
- pyrkający w orzeszku
- Posty: 239
- Rejestracja: 08.06.2015, 13:14
- Mój motocykl: XL650V
- Lokalizacja: wAw/ sokołów podlaski
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Super się czyta i ogląda. Pisz dalej pls. Codziennie przydałby się nowy odcinek
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Himalaje 2016 - Dzień 4 - Na granicy z Tybetem
06 sierpnia 2016
Całą noc leje i nie ma prądu. W efekcie ciuchy nie wyschły, a elektronika się nie naładowała. Ot uroki podróżowania. Dobrze, że chociaż w pokoju nie było zimno ani nie kapało nic z sufitu na głowę.
Standardowo zaczynamy dzień od jogi. Wczoraj miałyśmy cichą nadzieję, że uda się to na wielgachnym tarasie, ale jest mokro, więc rozkładamy maty w korytarzach, między pokojami. W wyniku ćwiczeń wymagających oparci stóp o ścianę każda z nas zdziera sobie lakier z paznokci, a na ścianach powstają kolorowe kreski. Ale wtopa...
Śniadanie jest klasyczne - czyli europejskie. Furorę robią smażone na głębokim oleju placki, które gdy są ciepłe są "spuchnięte" i smakują trochę jak mało słodkie pączki.
Pogoda się trochę poprawia, a my jesteśmy gotowe do drogi.
Zjeżdżamy serpentynami do Reckong Peo, najpierw na stację benzynową zatankować nasze enfieldy.
Potem wracamy kilkaset metrów, na posterunek policji, gdzie musimy wyrobić pozwolenia na dalszą jazdę. Zostawiamy motki na parkingu i idziemy do biura. Musimy wypełnić formularze. Potem musimy przejść do innego biura, 200 metrów dalej, gdzie... czekamy. Każdą z nas, pojedynczo wzywają do okienka, gdzie robią nam fotki. Pół godziny później wszystkie już jesteśmy obfotografowane, więc mamy jakieś dwie godziny wolnego czasu, zanim permity się przygotują. A zatem, ubrane w nasze spódniczki, idziemy "w miasto".
Zaczynamy od nalotu na sklep z lokalnymi czapkami, charakterystycznymi dla Doliny Kinnaur, w której jesteśmy.
Potem można iść dalej. Na środku ulicy jest jakieś zbiegowisko, uliczny show, którego nie rozumiemy - jakiś "znachor" i wrzeszczące dziecko pokryte keczupem czy inną "sztuczną krwią". Wokół pełno gapiów, ale to nie na nasze nerwy.
Te trzeba będzie wieczorem ukoić - dziewczyny odwiedzają lokalny monopolowy i kupują kilka butelek rumu Old Monk.
Jeszcze trochę łażenia, nudzenia się, zakupów, zajadania smacznych, choć lekko gumiastych ciastek zrobionych przez mamę Mata (a może żonę? nie pamiętam).
W południe mamy już swoje dokumenty - zwykły papier, na którym jest napisane to, co w paszporcie, trzy pieczątki i kiepskiej jakości fotografia o wymiarach 2 na 2 cm. A, mamy sobie długopisem dopisać numer rejestracyjny motocykla "gdzieś na permicie". U nas chyba bazgranie samemu po ważnym urzędowym piśmie by nie przeszło, ale tam, to inna historia.
Jedziemy wzdłuż rzeki. Wreszcie zaczyna być naprawdę fajnie. Pojawiają się jeszcze bardziej księżycowe krajobrazy, wodospady. Jest coraz bardziej surowo. Przy drogach stoi coraz więcej znaków i tablic z tutejszymi mądrościami dla kierowców (np. "Peep peep - don't sleep"). Jest też więcej wojska, posterunków i ciężarówek.
Na jednym z posterunków musimy chwilę zamarudzić, bo dokładnie sprawdzają nasze dane z pozwoleń z paszportami. Wjeżdżamy do doliny Spiti, miejsca "pomiędzy". Pomiędzy Tybetem a Indiami. Względy bezpieczeństwa powodują to całe zamieszanie z pozwoleniami. Indie i Chiny nie za bardzo się lubią, a my na pewno będziemy szpiegować na rzecz Chińczyków, więc przesadna biurokracja powinna ostudzić nasze ewentualne zapędy Mat nas ostrzega, że od tej pory nie wolno kręcić żadnych filmów. No, chyba, że z ukrycia, wtedy jest OK.
W pierwszej mieścinie za posterunkiem zatrzymujemy się na lunch. Tradycyjny ryż z sosami. Słodkiego deseru, poza muchami, nikt już nie je.
Ruszamy dalej, ale po chwili znów stajemy. W sumie to z tego powodu stajemy co chwilę. Siku. Niby nic takiego, a już na pewno nic wartego opisywania, ale naprawdę to była istotna sprawa. Po pierwsze, pomimo upału i wypacania większości płynów, które wchłaniałyśmy wciąż sikałyśmy często i dużo. Powód? Aklimatyzacja do wysokości. Mózg, nakazywał wydalanie wody, żeby nie ulec obrzękowi, co jest jednym, z objawów choroby wysokościowej. Po drugie, chodziło o to jak - otóż na drodze nad przepaścią nie ma krzaczków, rzadko zdarzają się choćby głazy, za którymi można się schować. Faceci mają w tej kwestii sporo łatwiej. Dlatego też z pomocą przychodziły nam zarówno nasze motocykle, jak i spódniczki. No i oczywiście reszta koleżanek. Po kilku "sik-stopach" chyba żadna z nas nie miała oporu, żeby nasikać innym niemalże wprost pod nogi;) W końcu siła wyższa. Po jakimś czasie nasi mechanicy, gdy widzieli 10 motocykli parkujących na skraju drogi nawet nie podjeżdżali - zostawali 100 m za nami, dając nam tę odrobinę prywatności. Pewnie czuli się bardziej zawstydzeni niż my.
Droga idzie dość wolno, ze względu na prace na trasie, np. odstrzał kamieni, które spadały na drogę. Na jednym takim postoju jakoś nie dogadujemy się z robotnikami i zamiast poczekać, Ola przejeżdża bez zezwolenia. Hindusi panikują, ale na szczęście udało się wstrzymać prace i mogłyśmy wszystkie przejechać. Choć i tak połowa z nas, w tym ja, oberwała kamykami po kasku.
Oczywiście z zakazu filmowania sobie niewiele robimy. GaGatek coś tam kręci, przez co się zagapiłam i spadam na pobocze. Dobrze, że było Tak samo jest, gdy widzimy znaki "strictly no photos" - widoki są naprawdę piękne, więc pstrykamy ile się da.
Wjeżdżamy w poczną drogę i zaczynają się szutrowe serpentyny. Po kilku z nich lokalesi nas zawracają, mówiąc, ze nie tędy droga. Może i nie, ale jest fajna.
Wracamy na "główną" i dalej jedziemy wzdłuż rzeki, asfaltem, potem asfaltowymi serpentynami. Anka zabiera autostopowicza z łopatą i podwozi go kilka kilometrów w górę.
Dojeżdżamy na 3800 m npm do wioski Nako, która oddalona jest od Tybetu o pół godziny marszu. Blisko. Widać, że jest tu bardzo buddyjsko - klasztor, flagi, ozdoby, młynki modlitewne. Robimy sobie spacerek nad jeziorko.
Z Nako zjeżdżamy malowniczą drogą nad przepaścią.
Niecałe 30 km przed naszym dzisiejszym celem podróży jest kolejny posterunek z kilkoma służbistami w mundurach. Nie chcą pozwolić nam przejechać "na listę", którą mamy wydrukowaną ze wszystkimi naszymi danymi. Tę biorą tak czy inaczej, ale dane do wielkiej księgi wpisują ręcznie z paszportu. Trwa to wieki, a się ściemnia, więc naprawdę zależy nam, żeby jechać, a nie kwitnąć godzinę na check-poście. Im bardziej naciskamy, tym wolniej,. dla zasady, pracuje policjant. W końcu Mat wypracowuje kompromis - zostawiamy paszporty i listę i jedziemy. On zostanie, poczeka, aż spiszą dane , weźmie nasze dokumenty i dojedzie. Mimo tego jazda już jest mało przyjemna - zmierzch, szutrowa droga, która się pyli, droga bez barierek, ze zwierzętami i nieoświetlonymi pojazdami i pieszymi. Jedna z dziewczyn zalicza glebę, i nabija sobie na barku siniaka, który będzie jej towarzyszył do końca wyjazdu. TAGDB za to jedzie bez świateł, wciśnięta między dwa inne motocykle, żeby widziała cokolwiek, pomimo ego, że jak twierdzi "wszystko doskonale widzi". Ja jadę gdzieś na końcu zbierając cały pył spod kół motocykli przede mną. W dodatku zerwał się dość silny wiatr. Miasteczko jest już coraz bliżej, ale musimy przejechać jeszcze przez kilka przeszkód, np lekko zawalony mostek. No i oczywiście znaleźć hotel. Dojeżdżamy do Tiger Den już całkowicie po ciemku. TAGDB zgłasza brak świateł mechanikowi - okazuje się, że wszystko działa, tylko trzeba je włączyć
Co chwilę brakuje prądu, ale na szczęście woda w bojlerze zdążyła się nagrzać po tym jak włączyłam go zaraz po przyjeździe, więc możemy się wykąpać w ciepłej wodzie. Kolację jemy w klimatycznej sali jadalnej, gdzie wchodzi się bez butów i siedzi na pufach na podłodze. Obsługa skacze dookoła nas w sposób, który jest co najmniej krępujący, donosząc nam to i tamto. Czasem głupio się czuję w miejscach, gdzie da się wyczuć echa kolonializmu. Biały pan i jego służba. Może przesadzam, i to zwykła uprzejmość gospodarzy dla gości w restauracji, ale jakoś te zgarbione sylwetki, brak patrzenia, pospieszne ruchy nasuwają mi takie a nie inne skojarzenie.
Wieczór rozkręca się w zasadzie po kolacji. W ruch idą Old Monki i (głównie hinduska) muzyka z komórki Mata. Jest wesoło - tańce, hulanki, swawole. Tak naprawdę większe zakwasy będę miała od śmiechu niż jakiejkolwiek innej aktywności. TAGDB, K8 i ja zamykamy wieczór, gdy wszyscy inni już grzecznie śpią.
Przejechane: 194 km; Kalpa -> Tabo
06 sierpnia 2016
Całą noc leje i nie ma prądu. W efekcie ciuchy nie wyschły, a elektronika się nie naładowała. Ot uroki podróżowania. Dobrze, że chociaż w pokoju nie było zimno ani nie kapało nic z sufitu na głowę.
Standardowo zaczynamy dzień od jogi. Wczoraj miałyśmy cichą nadzieję, że uda się to na wielgachnym tarasie, ale jest mokro, więc rozkładamy maty w korytarzach, między pokojami. W wyniku ćwiczeń wymagających oparci stóp o ścianę każda z nas zdziera sobie lakier z paznokci, a na ścianach powstają kolorowe kreski. Ale wtopa...
Śniadanie jest klasyczne - czyli europejskie. Furorę robią smażone na głębokim oleju placki, które gdy są ciepłe są "spuchnięte" i smakują trochę jak mało słodkie pączki.
Pogoda się trochę poprawia, a my jesteśmy gotowe do drogi.
Zjeżdżamy serpentynami do Reckong Peo, najpierw na stację benzynową zatankować nasze enfieldy.
Potem wracamy kilkaset metrów, na posterunek policji, gdzie musimy wyrobić pozwolenia na dalszą jazdę. Zostawiamy motki na parkingu i idziemy do biura. Musimy wypełnić formularze. Potem musimy przejść do innego biura, 200 metrów dalej, gdzie... czekamy. Każdą z nas, pojedynczo wzywają do okienka, gdzie robią nam fotki. Pół godziny później wszystkie już jesteśmy obfotografowane, więc mamy jakieś dwie godziny wolnego czasu, zanim permity się przygotują. A zatem, ubrane w nasze spódniczki, idziemy "w miasto".
Zaczynamy od nalotu na sklep z lokalnymi czapkami, charakterystycznymi dla Doliny Kinnaur, w której jesteśmy.
Potem można iść dalej. Na środku ulicy jest jakieś zbiegowisko, uliczny show, którego nie rozumiemy - jakiś "znachor" i wrzeszczące dziecko pokryte keczupem czy inną "sztuczną krwią". Wokół pełno gapiów, ale to nie na nasze nerwy.
Te trzeba będzie wieczorem ukoić - dziewczyny odwiedzają lokalny monopolowy i kupują kilka butelek rumu Old Monk.
Jeszcze trochę łażenia, nudzenia się, zakupów, zajadania smacznych, choć lekko gumiastych ciastek zrobionych przez mamę Mata (a może żonę? nie pamiętam).
W południe mamy już swoje dokumenty - zwykły papier, na którym jest napisane to, co w paszporcie, trzy pieczątki i kiepskiej jakości fotografia o wymiarach 2 na 2 cm. A, mamy sobie długopisem dopisać numer rejestracyjny motocykla "gdzieś na permicie". U nas chyba bazgranie samemu po ważnym urzędowym piśmie by nie przeszło, ale tam, to inna historia.
Jedziemy wzdłuż rzeki. Wreszcie zaczyna być naprawdę fajnie. Pojawiają się jeszcze bardziej księżycowe krajobrazy, wodospady. Jest coraz bardziej surowo. Przy drogach stoi coraz więcej znaków i tablic z tutejszymi mądrościami dla kierowców (np. "Peep peep - don't sleep"). Jest też więcej wojska, posterunków i ciężarówek.
Na jednym z posterunków musimy chwilę zamarudzić, bo dokładnie sprawdzają nasze dane z pozwoleń z paszportami. Wjeżdżamy do doliny Spiti, miejsca "pomiędzy". Pomiędzy Tybetem a Indiami. Względy bezpieczeństwa powodują to całe zamieszanie z pozwoleniami. Indie i Chiny nie za bardzo się lubią, a my na pewno będziemy szpiegować na rzecz Chińczyków, więc przesadna biurokracja powinna ostudzić nasze ewentualne zapędy Mat nas ostrzega, że od tej pory nie wolno kręcić żadnych filmów. No, chyba, że z ukrycia, wtedy jest OK.
W pierwszej mieścinie za posterunkiem zatrzymujemy się na lunch. Tradycyjny ryż z sosami. Słodkiego deseru, poza muchami, nikt już nie je.
Ruszamy dalej, ale po chwili znów stajemy. W sumie to z tego powodu stajemy co chwilę. Siku. Niby nic takiego, a już na pewno nic wartego opisywania, ale naprawdę to była istotna sprawa. Po pierwsze, pomimo upału i wypacania większości płynów, które wchłaniałyśmy wciąż sikałyśmy często i dużo. Powód? Aklimatyzacja do wysokości. Mózg, nakazywał wydalanie wody, żeby nie ulec obrzękowi, co jest jednym, z objawów choroby wysokościowej. Po drugie, chodziło o to jak - otóż na drodze nad przepaścią nie ma krzaczków, rzadko zdarzają się choćby głazy, za którymi można się schować. Faceci mają w tej kwestii sporo łatwiej. Dlatego też z pomocą przychodziły nam zarówno nasze motocykle, jak i spódniczki. No i oczywiście reszta koleżanek. Po kilku "sik-stopach" chyba żadna z nas nie miała oporu, żeby nasikać innym niemalże wprost pod nogi;) W końcu siła wyższa. Po jakimś czasie nasi mechanicy, gdy widzieli 10 motocykli parkujących na skraju drogi nawet nie podjeżdżali - zostawali 100 m za nami, dając nam tę odrobinę prywatności. Pewnie czuli się bardziej zawstydzeni niż my.
Droga idzie dość wolno, ze względu na prace na trasie, np. odstrzał kamieni, które spadały na drogę. Na jednym takim postoju jakoś nie dogadujemy się z robotnikami i zamiast poczekać, Ola przejeżdża bez zezwolenia. Hindusi panikują, ale na szczęście udało się wstrzymać prace i mogłyśmy wszystkie przejechać. Choć i tak połowa z nas, w tym ja, oberwała kamykami po kasku.
Oczywiście z zakazu filmowania sobie niewiele robimy. GaGatek coś tam kręci, przez co się zagapiłam i spadam na pobocze. Dobrze, że było Tak samo jest, gdy widzimy znaki "strictly no photos" - widoki są naprawdę piękne, więc pstrykamy ile się da.
Wjeżdżamy w poczną drogę i zaczynają się szutrowe serpentyny. Po kilku z nich lokalesi nas zawracają, mówiąc, ze nie tędy droga. Może i nie, ale jest fajna.
Wracamy na "główną" i dalej jedziemy wzdłuż rzeki, asfaltem, potem asfaltowymi serpentynami. Anka zabiera autostopowicza z łopatą i podwozi go kilka kilometrów w górę.
Dojeżdżamy na 3800 m npm do wioski Nako, która oddalona jest od Tybetu o pół godziny marszu. Blisko. Widać, że jest tu bardzo buddyjsko - klasztor, flagi, ozdoby, młynki modlitewne. Robimy sobie spacerek nad jeziorko.
Z Nako zjeżdżamy malowniczą drogą nad przepaścią.
Niecałe 30 km przed naszym dzisiejszym celem podróży jest kolejny posterunek z kilkoma służbistami w mundurach. Nie chcą pozwolić nam przejechać "na listę", którą mamy wydrukowaną ze wszystkimi naszymi danymi. Tę biorą tak czy inaczej, ale dane do wielkiej księgi wpisują ręcznie z paszportu. Trwa to wieki, a się ściemnia, więc naprawdę zależy nam, żeby jechać, a nie kwitnąć godzinę na check-poście. Im bardziej naciskamy, tym wolniej,. dla zasady, pracuje policjant. W końcu Mat wypracowuje kompromis - zostawiamy paszporty i listę i jedziemy. On zostanie, poczeka, aż spiszą dane , weźmie nasze dokumenty i dojedzie. Mimo tego jazda już jest mało przyjemna - zmierzch, szutrowa droga, która się pyli, droga bez barierek, ze zwierzętami i nieoświetlonymi pojazdami i pieszymi. Jedna z dziewczyn zalicza glebę, i nabija sobie na barku siniaka, który będzie jej towarzyszył do końca wyjazdu. TAGDB za to jedzie bez świateł, wciśnięta między dwa inne motocykle, żeby widziała cokolwiek, pomimo ego, że jak twierdzi "wszystko doskonale widzi". Ja jadę gdzieś na końcu zbierając cały pył spod kół motocykli przede mną. W dodatku zerwał się dość silny wiatr. Miasteczko jest już coraz bliżej, ale musimy przejechać jeszcze przez kilka przeszkód, np lekko zawalony mostek. No i oczywiście znaleźć hotel. Dojeżdżamy do Tiger Den już całkowicie po ciemku. TAGDB zgłasza brak świateł mechanikowi - okazuje się, że wszystko działa, tylko trzeba je włączyć
Co chwilę brakuje prądu, ale na szczęście woda w bojlerze zdążyła się nagrzać po tym jak włączyłam go zaraz po przyjeździe, więc możemy się wykąpać w ciepłej wodzie. Kolację jemy w klimatycznej sali jadalnej, gdzie wchodzi się bez butów i siedzi na pufach na podłodze. Obsługa skacze dookoła nas w sposób, który jest co najmniej krępujący, donosząc nam to i tamto. Czasem głupio się czuję w miejscach, gdzie da się wyczuć echa kolonializmu. Biały pan i jego służba. Może przesadzam, i to zwykła uprzejmość gospodarzy dla gości w restauracji, ale jakoś te zgarbione sylwetki, brak patrzenia, pospieszne ruchy nasuwają mi takie a nie inne skojarzenie.
Wieczór rozkręca się w zasadzie po kolacji. W ruch idą Old Monki i (głównie hinduska) muzyka z komórki Mata. Jest wesoło - tańce, hulanki, swawole. Tak naprawdę większe zakwasy będę miała od śmiechu niż jakiejkolwiek innej aktywności. TAGDB, K8 i ja zamykamy wieczór, gdy wszyscy inni już grzecznie śpią.
Przejechane: 194 km; Kalpa -> Tabo
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Himalaje 2016 - Dzień 5 - Uziemione w osuwisku
07 sierpnia 2016 - niedziela
Dzień miałyśmy zacząć o wyjścia do świątyni i posłuchania modlitw mnichów. Jednak po sprawdzeniu okazało się, że to nie miały być grupowe modlitwy, tylko medytacja jednej osoby, bez bębenków, trąbek i innych rekwizytów, które by to uatrakcyjniły, więc odpuszczamy. Nie odpuszczamy za to jogi - tym razem na dachu hotelu. Pogoda na to pozwala, bo nie pada, choć jest wilgotno. Niektórym po wczorajszych baletach joga idzie nieco słabiej i nawet pozycja trupa jest zbyt wymagająca Trzeba przyznać, że krajobraz dookoła, którego nie miałyśmy okazji zobaczyć wieczorem jest całkiem całkiem. Wioskę otaczają góry, w których wydrążone są jaskinie medytacyjne, gdzie mnisi zaszywają się na długie miesiące.
Po śniadaniu idziemy zwiedzić świątynię. I dwa sklepiki z pamiątkami, które zawsze przy klasztorach funkcjonują. Widzimy, że nowa się buduje. Wchodzimy więc na tern starej, w której modli się czterech mnichów (a jednak). Nagle słychać znaną każdemu melodyjkę polifoniczną. Stara nokia. Temu, który wybija rytm na bębenku dzwoni telefon. Nie przerywając ani modlitwy ani stukania, przekłada pałeczkę do drugiej ręki i odbiera telefon. Przez chwilę prowadzi rozmowę, cały czas wybijając rytm, gdy pozostałych trzech mnichów gardłowo mruczy mantrę...
Wracamy do hostelu, ale nie możemy jechać. Na naszej drodze, jakieś 20 km od Tabo osunęła się ziemia. Droga jest nieprzejezdna i minie kilka godzin, zanim ją udrożnią. Osuwisko jest spowodowane nocnymi intensywnymi opadami deszczu w ostatnich kilku dobach. Ola i Bawarka jadą z Matem ocenić sytuację na miejscu własnymi oczami, bo czasami nie należy wierzyć w to, co mówią Hindusi, W sumie w planach mamy odbicie z głównej drogi do wioski Comic, najwyżej położonej zamieszkałej wioski (4900 m npm), więc może ta odnoga jest dostępna i przejezdna.
Wygląda więc na to, że mamy dłuższą chwilę wolnego czasu na nicnierobienie.
Landslide okazuje się błotnisty (na szczęście nie osunęły się na drogę wielkie głazy, co czasami się zdarza) i powinni udrożnić drogę w ciągu 2h, więc wyjedziemy z Tabo koło południa, w sam raz na otwarcie. To oznacza, że zjemy tu jeszcze szybki, wczesny lunch.
Minutę po południu ruszamy. Droga nie jest wyasfaltowana, więc znowu jest off. Dojeżdżamy do miejsca landslidu i... czekamy, bo prace jeszcze nie są zakończone. Podobno jeszcze pół godziny. Przepychamy się na pole-position, żeby wystartować jako pierwsze gdy droga stanie się przejezdna. Podłoże nie jest przyjemne do jazdy - kleiste błoto, które mlaszcze przy każdym kroku i wsysa jak bagno gdy stoi się nieruchomo. "Idealne" na nasze niezbyt terenowe opony.
Na przodzie kolejki atmosfera jest dość luźna. Kilku "nadzorców", roześmiane drobne kobietki na pace jakiegoś pick-upa, kawka i ciasteczka (bo zawsze znajdzie się ktoś, kto pojedzie gdzieś i zorganizuje przegryzki i napoje dla utkniętego społeczeństwa), a gdzieś dalej jeden gość w koparce przerzuca ziemię w dół, do rzeki. Po drugiej stronie osuwiska (nie widzimy) podobno pracuje druga koparka. Szczerze, to nie widzę, żeby wszystko było gotowe w ciągu pół godziny. Widzimy jeszcze z 5 - 6 "kupek" na drodze, a sprzątanie jednej trwa wieki. Pozostaje nam czekać.
Kiedy koparka uporała się z najbliższą nam kupką ziemi, z pickupa wysiadły kobiety... z łopatami, kilofami i motykami i zaczęły równać drogę. Większe kamienie usuwały ręcznie, ale praca nie szła jakoś bardzo żwawo. Zapewne niektórzy z was słyszeli opowieści jak to w Indiach do obsługi łopaty potrzebne są dwie osoby - to nie są opowieści wyssane z palca i tu było tego potwierdzenie. Niektóre z nas nawet w czynie społecznym rzuciły się do pomocy w oczyszczaniu drogi, co oczywiście spowodowało ogólny wybuch śmiechu.
Czas płynie, a mu stoimy w miejscu. Co prawda podsuwamy się co jakiś czas do przodu, w miejsce byłych kupek ziemi, ale są to metry, a nie kilometry. W dodatku nawet nie wiadomo gdzie stać - czy w miejscach, w których była osunięta ziemia (czyli w takich, w które w momencie może zjechać coś nowego), czy pod skałami, które są bardzo kruche i co jakiś czas jakiś drobny odłamek spada na głowy (chyba GaGatek usiadła na "kamieniu" który w momencie rozsypał się na kilka mniejszych, jakby był suchą gliną, a nie skałą). W dodatku co jakiś czas zaczyna padać. Nie wiadomo co lepsze - siąpiący deszcz, czy oczekiwanie w upale. Myślimy czy nie udałoby się przecisnąć i próbować sforsować osuwisk na motocyklach, ewentualnie je przenieść. Jest nas trochę, dałybyśmy radę, ale wojskowy kierujący akcją nie daje nam pozwolenia.
Już wiemy, ze musimy odpuścić wjazd do Comic. Nie zdążymy. Na osłodę dostajemy od Mata mango. Tym razem chyba Dewa, nasz mechanik, "wyskoczył" po prowiant. W dodatku doszły nas słuchy, że zrobiło się jakieś małe osuwisko za nami, więc z ewentualnym zawróceniem też może być problem.
Widzimy koparkę pracującą od drugiej strony. I pojazdy, które przeciskają się w oczyszczone przez nią miejsce. Jeśli tam wygląda to tak jak tu, gdzie samochody i motocykle zajmują całą szerokość drogi, to będzie pewien problem z płynnością ruchu i tym, kto ma komu ustąpić. Przypomina mi się sytuacja z Gruzji, gdzie zamknięto przejazd kolejowy i wszyscy, po obu stronach, ustawili się "w pierwszym rzędzie". Po otwarciu zapór zaczęła się całkowita dzicz i wolna amerykanka. tu będzie to samo, tylko nad przepaścią
Koparki się spotykają, co oznacza, ze możemy jechać. Błoto wsysa. Zajeżdża mi drogę jakiś Hindus na moto i utyka na dobre, przy okazji blokując mnie. Omijam go jakoś i jadę dalej, przeciskając między pojazdami stojącymi z przeciwnej strony.
Uff, wreszcie JEDZIEMY. Jest po piętnastej... Nie wiem czemu, ale mam drobne problemy z zumo, które nie widzi satelitów i czasami ma problemy z zasilaniem. W pewnym momencie orientujemy się, że brakuje 4 dziewczyn. Stajemy za mostkiem, a Ola się wraca. Okazuje się że po drodze jednej Orlicy przydarzyła się gleba, więc stąd opóźnienie.
Jak już jesteśmy w komplecie ruszamy do największego klasztoru w okolicy - Key Monastery. W 2000 roku gościł tu Dalaj Lama. AnTośka chce coś pokręcić z drona, zwłaszcza, że ozdobne malunki na asfalcie są świetnym i gustownym lądowiskiem, ale mnisi nie pozwalają na to i kręcenie odkładamy na później - na powrót w dół po serpentynach.
Zjeżdżamy do Kaza, gdzie w totalnym chaosie, przez trzy kwadranse tankujemy motocykle. Na stację, z jednym dystrybutorem dla paliwa każdego rodzaju podjeżdża się w dowolny sposób i kolejka nie ma tu nic do rzeczy. Jakiś facet w białym Tata był przed nami, ale w pewnym momencie się całkowicie poddał. Przed nas zresztą też powpychali się jacyś ludzie. Oczywiście był też lekki problem z wydawaniem reszty za zatankowane paliwo, jak i w ogóle obliczaniem należności.
Nie dojedziemy do Losar - droga zajęłaby jeszcze ze dwie godziny a już jest zmierzch. Zostajemy w Kaza, w hostelu White Lion. Standardowo nie ma prądu, a co za tym idzie - ciepłej wody w łazienkach w pokojach. Mogą nam jednak taką przynieść - w wiadrach. Gdy całkowicie się ściemnia odpalony zostaje generator, ale i tak nie ma ciągłości w dostawie prądu. Pozostaje więc tylko coś zjeść, wypić piwo, za które rano dostaniemy super skomplikowany pisemny rachunek, i iść spać. Jutro musimy nadrobić kilometry, których dzisiaj nie udało się przejechać.
Przejechane: 83 km; Tabo -> Kaza
[center](ślad koślawy bo zumo nie łapał sygnału)[/center]
07 sierpnia 2016 - niedziela
Dzień miałyśmy zacząć o wyjścia do świątyni i posłuchania modlitw mnichów. Jednak po sprawdzeniu okazało się, że to nie miały być grupowe modlitwy, tylko medytacja jednej osoby, bez bębenków, trąbek i innych rekwizytów, które by to uatrakcyjniły, więc odpuszczamy. Nie odpuszczamy za to jogi - tym razem na dachu hotelu. Pogoda na to pozwala, bo nie pada, choć jest wilgotno. Niektórym po wczorajszych baletach joga idzie nieco słabiej i nawet pozycja trupa jest zbyt wymagająca Trzeba przyznać, że krajobraz dookoła, którego nie miałyśmy okazji zobaczyć wieczorem jest całkiem całkiem. Wioskę otaczają góry, w których wydrążone są jaskinie medytacyjne, gdzie mnisi zaszywają się na długie miesiące.
Po śniadaniu idziemy zwiedzić świątynię. I dwa sklepiki z pamiątkami, które zawsze przy klasztorach funkcjonują. Widzimy, że nowa się buduje. Wchodzimy więc na tern starej, w której modli się czterech mnichów (a jednak). Nagle słychać znaną każdemu melodyjkę polifoniczną. Stara nokia. Temu, który wybija rytm na bębenku dzwoni telefon. Nie przerywając ani modlitwy ani stukania, przekłada pałeczkę do drugiej ręki i odbiera telefon. Przez chwilę prowadzi rozmowę, cały czas wybijając rytm, gdy pozostałych trzech mnichów gardłowo mruczy mantrę...
Wracamy do hostelu, ale nie możemy jechać. Na naszej drodze, jakieś 20 km od Tabo osunęła się ziemia. Droga jest nieprzejezdna i minie kilka godzin, zanim ją udrożnią. Osuwisko jest spowodowane nocnymi intensywnymi opadami deszczu w ostatnich kilku dobach. Ola i Bawarka jadą z Matem ocenić sytuację na miejscu własnymi oczami, bo czasami nie należy wierzyć w to, co mówią Hindusi, W sumie w planach mamy odbicie z głównej drogi do wioski Comic, najwyżej położonej zamieszkałej wioski (4900 m npm), więc może ta odnoga jest dostępna i przejezdna.
Wygląda więc na to, że mamy dłuższą chwilę wolnego czasu na nicnierobienie.
Landslide okazuje się błotnisty (na szczęście nie osunęły się na drogę wielkie głazy, co czasami się zdarza) i powinni udrożnić drogę w ciągu 2h, więc wyjedziemy z Tabo koło południa, w sam raz na otwarcie. To oznacza, że zjemy tu jeszcze szybki, wczesny lunch.
Minutę po południu ruszamy. Droga nie jest wyasfaltowana, więc znowu jest off. Dojeżdżamy do miejsca landslidu i... czekamy, bo prace jeszcze nie są zakończone. Podobno jeszcze pół godziny. Przepychamy się na pole-position, żeby wystartować jako pierwsze gdy droga stanie się przejezdna. Podłoże nie jest przyjemne do jazdy - kleiste błoto, które mlaszcze przy każdym kroku i wsysa jak bagno gdy stoi się nieruchomo. "Idealne" na nasze niezbyt terenowe opony.
Na przodzie kolejki atmosfera jest dość luźna. Kilku "nadzorców", roześmiane drobne kobietki na pace jakiegoś pick-upa, kawka i ciasteczka (bo zawsze znajdzie się ktoś, kto pojedzie gdzieś i zorganizuje przegryzki i napoje dla utkniętego społeczeństwa), a gdzieś dalej jeden gość w koparce przerzuca ziemię w dół, do rzeki. Po drugiej stronie osuwiska (nie widzimy) podobno pracuje druga koparka. Szczerze, to nie widzę, żeby wszystko było gotowe w ciągu pół godziny. Widzimy jeszcze z 5 - 6 "kupek" na drodze, a sprzątanie jednej trwa wieki. Pozostaje nam czekać.
Kiedy koparka uporała się z najbliższą nam kupką ziemi, z pickupa wysiadły kobiety... z łopatami, kilofami i motykami i zaczęły równać drogę. Większe kamienie usuwały ręcznie, ale praca nie szła jakoś bardzo żwawo. Zapewne niektórzy z was słyszeli opowieści jak to w Indiach do obsługi łopaty potrzebne są dwie osoby - to nie są opowieści wyssane z palca i tu było tego potwierdzenie. Niektóre z nas nawet w czynie społecznym rzuciły się do pomocy w oczyszczaniu drogi, co oczywiście spowodowało ogólny wybuch śmiechu.
Czas płynie, a mu stoimy w miejscu. Co prawda podsuwamy się co jakiś czas do przodu, w miejsce byłych kupek ziemi, ale są to metry, a nie kilometry. W dodatku nawet nie wiadomo gdzie stać - czy w miejscach, w których była osunięta ziemia (czyli w takich, w które w momencie może zjechać coś nowego), czy pod skałami, które są bardzo kruche i co jakiś czas jakiś drobny odłamek spada na głowy (chyba GaGatek usiadła na "kamieniu" który w momencie rozsypał się na kilka mniejszych, jakby był suchą gliną, a nie skałą). W dodatku co jakiś czas zaczyna padać. Nie wiadomo co lepsze - siąpiący deszcz, czy oczekiwanie w upale. Myślimy czy nie udałoby się przecisnąć i próbować sforsować osuwisk na motocyklach, ewentualnie je przenieść. Jest nas trochę, dałybyśmy radę, ale wojskowy kierujący akcją nie daje nam pozwolenia.
Już wiemy, ze musimy odpuścić wjazd do Comic. Nie zdążymy. Na osłodę dostajemy od Mata mango. Tym razem chyba Dewa, nasz mechanik, "wyskoczył" po prowiant. W dodatku doszły nas słuchy, że zrobiło się jakieś małe osuwisko za nami, więc z ewentualnym zawróceniem też może być problem.
Widzimy koparkę pracującą od drugiej strony. I pojazdy, które przeciskają się w oczyszczone przez nią miejsce. Jeśli tam wygląda to tak jak tu, gdzie samochody i motocykle zajmują całą szerokość drogi, to będzie pewien problem z płynnością ruchu i tym, kto ma komu ustąpić. Przypomina mi się sytuacja z Gruzji, gdzie zamknięto przejazd kolejowy i wszyscy, po obu stronach, ustawili się "w pierwszym rzędzie". Po otwarciu zapór zaczęła się całkowita dzicz i wolna amerykanka. tu będzie to samo, tylko nad przepaścią
Koparki się spotykają, co oznacza, ze możemy jechać. Błoto wsysa. Zajeżdża mi drogę jakiś Hindus na moto i utyka na dobre, przy okazji blokując mnie. Omijam go jakoś i jadę dalej, przeciskając między pojazdami stojącymi z przeciwnej strony.
Uff, wreszcie JEDZIEMY. Jest po piętnastej... Nie wiem czemu, ale mam drobne problemy z zumo, które nie widzi satelitów i czasami ma problemy z zasilaniem. W pewnym momencie orientujemy się, że brakuje 4 dziewczyn. Stajemy za mostkiem, a Ola się wraca. Okazuje się że po drodze jednej Orlicy przydarzyła się gleba, więc stąd opóźnienie.
Jak już jesteśmy w komplecie ruszamy do największego klasztoru w okolicy - Key Monastery. W 2000 roku gościł tu Dalaj Lama. AnTośka chce coś pokręcić z drona, zwłaszcza, że ozdobne malunki na asfalcie są świetnym i gustownym lądowiskiem, ale mnisi nie pozwalają na to i kręcenie odkładamy na później - na powrót w dół po serpentynach.
Zjeżdżamy do Kaza, gdzie w totalnym chaosie, przez trzy kwadranse tankujemy motocykle. Na stację, z jednym dystrybutorem dla paliwa każdego rodzaju podjeżdża się w dowolny sposób i kolejka nie ma tu nic do rzeczy. Jakiś facet w białym Tata był przed nami, ale w pewnym momencie się całkowicie poddał. Przed nas zresztą też powpychali się jacyś ludzie. Oczywiście był też lekki problem z wydawaniem reszty za zatankowane paliwo, jak i w ogóle obliczaniem należności.
Nie dojedziemy do Losar - droga zajęłaby jeszcze ze dwie godziny a już jest zmierzch. Zostajemy w Kaza, w hostelu White Lion. Standardowo nie ma prądu, a co za tym idzie - ciepłej wody w łazienkach w pokojach. Mogą nam jednak taką przynieść - w wiadrach. Gdy całkowicie się ściemnia odpalony zostaje generator, ale i tak nie ma ciągłości w dostawie prądu. Pozostaje więc tylko coś zjeść, wypić piwo, za które rano dostaniemy super skomplikowany pisemny rachunek, i iść spać. Jutro musimy nadrobić kilometry, których dzisiaj nie udało się przejechać.
Przejechane: 83 km; Tabo -> Kaza
[center](ślad koślawy bo zumo nie łapał sygnału)[/center]
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Himalaje 2016 - Dzień 6 - WOW!
08 sierpnia 2016 - poniedziałek
Rano nie ma jogi, bo musimy wcześniej wstać i wcześniej wyjechać, żeby nadrobić kilometry z wczoraj. Niestety śniadanie, choć ustalone na 6:15, opóźnia się, bo Hindusom się raczej nie spieszy, a terminy traktują umownie, więc w efekcie zaczynamy jeść jakieś pół godziny później.
Kierujemy się do Losar. Dobrze, ze nie zdecydowałyśmy się na jazdę po zmroku, bo umknęłoby nam całe piękno drogi. Jednocześnie byłoby spore ryzyko jakichś niefajnych przygód, bo droga bynajmniej nie jest tu równym asfaltem.
Ruch samochodowy jest niemal zerowy, co pozwala jeszcze bardziej cieszyć się okolicą.
Brak wiatru sprawia, że poświęcamy chwile na zabawy z dronem i "szalejemy" po szerokiej dolinie.
A potem znowu wspinamy się górskimi ścieżkami.
W końcu dojeżdżamy do checkposta w Losar, gdzie ekipa policyjna chce od nas naklejki, im więcej, tym lepiej. Fotki też są też obowiązkowe. A nas fascynują wielkie ćmy
Jesteśmy na wysokości ponad 4100 metrów. Przejazd przez bramę przy posterunku jest jak wejście do innego, piękniejszego świata. Kierujemy się malowniczą drogą na przełęcz Kunzum La. Jest wszystko: słońce, szutrowe serpentyny, góry, doliną rzeki.
Sama przełęcz, będąca granicą między dolinami Spiti i Lahaul, też jest urocza - zjeżdża się w bok drogi, alejką z flagami po bokach do skupiska stup. Oczywiście trwają tam jakieś prace budowlane, ale i tak jest pięknie. Z przełęczami w Indiach jest pewien problem, ponieważ tak naprawdę nie wiadomo jaką mają wysokość - wg polskiej Wikipedii Kunzum La ma 4551 m. npm. Tyle też jest na mapie mojego garmina. Znak na przełęczy, angielska Wikipedia, jak i kserówka z informacjami, jaką dostałyśmy przed wyjazdem mówią o 4590 m npm. A nawigacja pokazuje 4572 m npm. Być może każda wartość jest prawidłowa - 4551 na drodze, skąd odbija alejka, 4572 przy stupach i 4590 trochę wyżej, na wierzchołku pagórka. Zresztą, liczby to nie jedyny problem - pisownia nazw bywa również ciekawa i niejednoznaczna - to, czy coś jest pisane przez jedną literę czy przez dwie, przez "e" czy "a" - nie ma znaczenia. A w przypadku przełęczy, na której jesteśmy Kunzum = Kunjom = Kunjjam.
Wśród innych odwiedzających to miejsce robimy furorę naszymi spódniczkami i mamy wrażenie, że to jest dla nich dużo ciekawsze niż przełęcz. Nie ma to jak "awesome skirts"
Z przełęczy zjeżdżamy serpentynami do niepozornego rozwidlenia. Tam robimy krótka naradę - możemy zjechać w bok, nad jezioro, i tu znowu kilka opcji nazwy, Chandra Taal (Chander Tall ? ) ale droga jest niełatwa - około 20 km w jedną stronę i jeszcze kilka km spaceru. Potem trzeba by wrócić do punktu, w którym jesteśmy i kontynuować jazdę, przez kolejne 50 km, jeszcze trudniejsze. Oczywiście podejmujemy wyzwanie - chcemy zobaczyć jak najwięcej, a poza tym twarde z nas babki, więc damy radę.
Droga rzeczywiście jest trudniejsza niż dotychczas. Wąsko, kamieniście. I są dwie przeprawy przez rzeki. Przedsmak tego, czego jeszcze jesteśmy nieświadome. W pierwszej z nich nasza węgierska Orlica niefortunnie kładzie motocykl, w efekcie czego woda zalewa filtr powietrza. tymczasowa naprawa polega na wywaleniu filtra i tyle. Jakiś czas da radę Po kilkunastu kilometrach dojeżdżamy na pierwszy koniec drogi - jest tu skupisko obozów dla turystów. Ale wbijamy się w offowe serpentyny (tu zdarza się chyba kilka orlicowych gleb w wyżłobionych na wąskiej drodze koleinach o głębokości kilkudziesięciu centymetrów) i jedziemy jeszcze bardziej w głąb doliny. Na faktyczny koniec drogi. Zostawiamy tam motocykle (Dewa wstawia teraz filtr powietrza) i rozpoczynamy spacer nad jezioro.
Niektóre odpuszczają w 2/3 drogi, kiedy woda majaczy na horyzoncie. Ale kilka dziewczyn idzie nad samo jezioro - w końcu po to tu przyjechałyśmy. I warto przecież rozruszać się trochę Minusem spaceru jest to, że zajmuje nam trochę czasu. Jezioro jest na wysokości ok. 4300 m npm i czuć to w naszych skróconych oddechach. I w dodatku powrót do motocykli jest w dużej mierze pod górę
Wracamy na główną drogę, gdzie jedziemy jeszcze chwilę i zatrzymujemy się na lunch. Na zewnątrz "restauracji" wieje i jest zimno, W środku ciepło i lekko czuć gaz z kuchennych butli. W ogóle to takie połączenie sklepu i knajpy. I ciekawostka - my siedzimy przy stoliku po dwie/trzy. Hindusi potrafią się zmieścić w siedmiu...
Podczas przerwy Dewa i spółka naprawiają urwany podnóżek w jednym z motocykli - drewienko, drut i taśma McGyvera muszą wystarczyć.
Przed nami ostatnie 50 km. 40 trudne, ostatnie 10 po asfalcie. Ale jest pięknie. Jedziemy wzdłuż rzeki. Co jakiś czas dopływają do niej strumienie, które musimy przekroczyć. Niektóre dość łatwe, inne trudne, głębokie, z wartkim nurtem, większymi kamieniami blokującymi koła. Niektóre da się przejechać samemu (i idzie nam naprawdę bardzo dobrze), ale niektóre wymagają pracy zespołowej. I najcudowniejsze jest to, że nie ma Orlicy, która marudzi, że trzeba wejść po kolana do lodowatej wody, zamoczyć nogi i ręce i potem jechać w mokrych butach i rękawiczkach. Ja mam większy problem w jednej z rzek - w samym środku wskakuje mi luz i chwilę trwa zanim na nowo wrzucę bieg. Nie wiem czy to wartki nurt, czy muśnięcie dźwigni butem, czy jedno i drugie, ale tym razem ta wrzutka na luz trochę nabruździła. Zdarza się, że rzeka staje się drogą, a droga rzeką. Wszystko w otoczeniu pięknych gór, wodospadów. Chyba mam swoje "WOW!", po które tu przyjechałam.
W jednej z rzek ponownie pada Orsi - ten wyjazd jest jej pierwszym nieasfaltowym i pomimo, że radzi sobie naprawdę nieźle, to jak twierdzi, nie jest to coś dla niej. Wywrotka uszkadza jej rękę (po wyjeździe okaże się, że złamała palec), więc wsiada do auta serwisowego, a Dewa na jej moto. Ja zaliczam parkingowego paciaka gdy po zatrzymaniu rozglądam się na boki sprawdzając, czy zostało miejsce żeby w razie czego przejechał samochód. No i nie będzie czystego konta glebowego na wyjeździe
Dojeżdżamy do Manali-Leh Highway. Głównej drogi, bo autostrada to jest tylko z nazwy, jak zresztą wiele rzeczy w Indiach (np. droga NH5 - National Highway 5 - nie miałaby u nas statusu drugi publicznej, a nawet gdyby, to byłaby dziesiątej kolejności odśnieżania). Od razu czuć większy ruch - autobusy, ciężarówki, motocykle. Tata, mahindra, suzuki maruti, isuzu, royal enfield - królowie tutejszych dróg. Po lewej widać tunel pod Rothang Pass budowany przez Greka z samolotu. Na posterunku 15 km przed Sissu policjantom wystarcza tylko lista z naszymi danymi. Gdy Ola załatwia formalności, rozgrzewamy się masala tea i przegryzamy moong dal czy inne lokalne chrupki. Aśka wykręca wodę ze skarpetek...
Chwilę później jesteśmy już w naszym guesthousie w Sissu (Triveni Hotel). Zanim wchodzimy do budynku każda wypija po "zakrętce" Old Monka - dla zdrowotności. W końcu nie możemy ryzykować przeziębienia.
Wyzwaniem dzisiejszej nocy będzie wysuszenie butów - moje są tylko lekko wilgotne, więc suszarki do butów wystarczą, ale dziewczyny przenoszą gdzieś swoje obuwie do osobnego pomieszczenia, i tam podobno wyschną - okaże się rano.
Kolacja smakuje wyjątkowo dobrze, furorę robią warzywa, którymi absolutnie każda z nas jest zachwycona. Co ciekawe piw schodzi mniej niż zwykle. Oglądamy zdjęcia wszystkie jesteśmy w szoku gdzie dzisiaj byłyśmy. Dwie cudowne doliny, zapierające dech w piersiach widoki i tyle strumieni przejechanych w jedno popołudnie ile nie zaliczyłam przez wszystkie sezony do tej pory.
To sprawia, że o 22:00 wszystkie już smacznie śpimy, regenerując się po dniu pełnym wrażeń.
Przejechane: 198 km; Kaza -> Sissu
08 sierpnia 2016 - poniedziałek
Rano nie ma jogi, bo musimy wcześniej wstać i wcześniej wyjechać, żeby nadrobić kilometry z wczoraj. Niestety śniadanie, choć ustalone na 6:15, opóźnia się, bo Hindusom się raczej nie spieszy, a terminy traktują umownie, więc w efekcie zaczynamy jeść jakieś pół godziny później.
Kierujemy się do Losar. Dobrze, ze nie zdecydowałyśmy się na jazdę po zmroku, bo umknęłoby nam całe piękno drogi. Jednocześnie byłoby spore ryzyko jakichś niefajnych przygód, bo droga bynajmniej nie jest tu równym asfaltem.
Ruch samochodowy jest niemal zerowy, co pozwala jeszcze bardziej cieszyć się okolicą.
Brak wiatru sprawia, że poświęcamy chwile na zabawy z dronem i "szalejemy" po szerokiej dolinie.
A potem znowu wspinamy się górskimi ścieżkami.
W końcu dojeżdżamy do checkposta w Losar, gdzie ekipa policyjna chce od nas naklejki, im więcej, tym lepiej. Fotki też są też obowiązkowe. A nas fascynują wielkie ćmy
Jesteśmy na wysokości ponad 4100 metrów. Przejazd przez bramę przy posterunku jest jak wejście do innego, piękniejszego świata. Kierujemy się malowniczą drogą na przełęcz Kunzum La. Jest wszystko: słońce, szutrowe serpentyny, góry, doliną rzeki.
Sama przełęcz, będąca granicą między dolinami Spiti i Lahaul, też jest urocza - zjeżdża się w bok drogi, alejką z flagami po bokach do skupiska stup. Oczywiście trwają tam jakieś prace budowlane, ale i tak jest pięknie. Z przełęczami w Indiach jest pewien problem, ponieważ tak naprawdę nie wiadomo jaką mają wysokość - wg polskiej Wikipedii Kunzum La ma 4551 m. npm. Tyle też jest na mapie mojego garmina. Znak na przełęczy, angielska Wikipedia, jak i kserówka z informacjami, jaką dostałyśmy przed wyjazdem mówią o 4590 m npm. A nawigacja pokazuje 4572 m npm. Być może każda wartość jest prawidłowa - 4551 na drodze, skąd odbija alejka, 4572 przy stupach i 4590 trochę wyżej, na wierzchołku pagórka. Zresztą, liczby to nie jedyny problem - pisownia nazw bywa również ciekawa i niejednoznaczna - to, czy coś jest pisane przez jedną literę czy przez dwie, przez "e" czy "a" - nie ma znaczenia. A w przypadku przełęczy, na której jesteśmy Kunzum = Kunjom = Kunjjam.
Wśród innych odwiedzających to miejsce robimy furorę naszymi spódniczkami i mamy wrażenie, że to jest dla nich dużo ciekawsze niż przełęcz. Nie ma to jak "awesome skirts"
Z przełęczy zjeżdżamy serpentynami do niepozornego rozwidlenia. Tam robimy krótka naradę - możemy zjechać w bok, nad jezioro, i tu znowu kilka opcji nazwy, Chandra Taal (Chander Tall ? ) ale droga jest niełatwa - około 20 km w jedną stronę i jeszcze kilka km spaceru. Potem trzeba by wrócić do punktu, w którym jesteśmy i kontynuować jazdę, przez kolejne 50 km, jeszcze trudniejsze. Oczywiście podejmujemy wyzwanie - chcemy zobaczyć jak najwięcej, a poza tym twarde z nas babki, więc damy radę.
Droga rzeczywiście jest trudniejsza niż dotychczas. Wąsko, kamieniście. I są dwie przeprawy przez rzeki. Przedsmak tego, czego jeszcze jesteśmy nieświadome. W pierwszej z nich nasza węgierska Orlica niefortunnie kładzie motocykl, w efekcie czego woda zalewa filtr powietrza. tymczasowa naprawa polega na wywaleniu filtra i tyle. Jakiś czas da radę Po kilkunastu kilometrach dojeżdżamy na pierwszy koniec drogi - jest tu skupisko obozów dla turystów. Ale wbijamy się w offowe serpentyny (tu zdarza się chyba kilka orlicowych gleb w wyżłobionych na wąskiej drodze koleinach o głębokości kilkudziesięciu centymetrów) i jedziemy jeszcze bardziej w głąb doliny. Na faktyczny koniec drogi. Zostawiamy tam motocykle (Dewa wstawia teraz filtr powietrza) i rozpoczynamy spacer nad jezioro.
Niektóre odpuszczają w 2/3 drogi, kiedy woda majaczy na horyzoncie. Ale kilka dziewczyn idzie nad samo jezioro - w końcu po to tu przyjechałyśmy. I warto przecież rozruszać się trochę Minusem spaceru jest to, że zajmuje nam trochę czasu. Jezioro jest na wysokości ok. 4300 m npm i czuć to w naszych skróconych oddechach. I w dodatku powrót do motocykli jest w dużej mierze pod górę
Wracamy na główną drogę, gdzie jedziemy jeszcze chwilę i zatrzymujemy się na lunch. Na zewnątrz "restauracji" wieje i jest zimno, W środku ciepło i lekko czuć gaz z kuchennych butli. W ogóle to takie połączenie sklepu i knajpy. I ciekawostka - my siedzimy przy stoliku po dwie/trzy. Hindusi potrafią się zmieścić w siedmiu...
Podczas przerwy Dewa i spółka naprawiają urwany podnóżek w jednym z motocykli - drewienko, drut i taśma McGyvera muszą wystarczyć.
Przed nami ostatnie 50 km. 40 trudne, ostatnie 10 po asfalcie. Ale jest pięknie. Jedziemy wzdłuż rzeki. Co jakiś czas dopływają do niej strumienie, które musimy przekroczyć. Niektóre dość łatwe, inne trudne, głębokie, z wartkim nurtem, większymi kamieniami blokującymi koła. Niektóre da się przejechać samemu (i idzie nam naprawdę bardzo dobrze), ale niektóre wymagają pracy zespołowej. I najcudowniejsze jest to, że nie ma Orlicy, która marudzi, że trzeba wejść po kolana do lodowatej wody, zamoczyć nogi i ręce i potem jechać w mokrych butach i rękawiczkach. Ja mam większy problem w jednej z rzek - w samym środku wskakuje mi luz i chwilę trwa zanim na nowo wrzucę bieg. Nie wiem czy to wartki nurt, czy muśnięcie dźwigni butem, czy jedno i drugie, ale tym razem ta wrzutka na luz trochę nabruździła. Zdarza się, że rzeka staje się drogą, a droga rzeką. Wszystko w otoczeniu pięknych gór, wodospadów. Chyba mam swoje "WOW!", po które tu przyjechałam.
W jednej z rzek ponownie pada Orsi - ten wyjazd jest jej pierwszym nieasfaltowym i pomimo, że radzi sobie naprawdę nieźle, to jak twierdzi, nie jest to coś dla niej. Wywrotka uszkadza jej rękę (po wyjeździe okaże się, że złamała palec), więc wsiada do auta serwisowego, a Dewa na jej moto. Ja zaliczam parkingowego paciaka gdy po zatrzymaniu rozglądam się na boki sprawdzając, czy zostało miejsce żeby w razie czego przejechał samochód. No i nie będzie czystego konta glebowego na wyjeździe
Dojeżdżamy do Manali-Leh Highway. Głównej drogi, bo autostrada to jest tylko z nazwy, jak zresztą wiele rzeczy w Indiach (np. droga NH5 - National Highway 5 - nie miałaby u nas statusu drugi publicznej, a nawet gdyby, to byłaby dziesiątej kolejności odśnieżania). Od razu czuć większy ruch - autobusy, ciężarówki, motocykle. Tata, mahindra, suzuki maruti, isuzu, royal enfield - królowie tutejszych dróg. Po lewej widać tunel pod Rothang Pass budowany przez Greka z samolotu. Na posterunku 15 km przed Sissu policjantom wystarcza tylko lista z naszymi danymi. Gdy Ola załatwia formalności, rozgrzewamy się masala tea i przegryzamy moong dal czy inne lokalne chrupki. Aśka wykręca wodę ze skarpetek...
Chwilę później jesteśmy już w naszym guesthousie w Sissu (Triveni Hotel). Zanim wchodzimy do budynku każda wypija po "zakrętce" Old Monka - dla zdrowotności. W końcu nie możemy ryzykować przeziębienia.
Wyzwaniem dzisiejszej nocy będzie wysuszenie butów - moje są tylko lekko wilgotne, więc suszarki do butów wystarczą, ale dziewczyny przenoszą gdzieś swoje obuwie do osobnego pomieszczenia, i tam podobno wyschną - okaże się rano.
Kolacja smakuje wyjątkowo dobrze, furorę robią warzywa, którymi absolutnie każda z nas jest zachwycona. Co ciekawe piw schodzi mniej niż zwykle. Oglądamy zdjęcia wszystkie jesteśmy w szoku gdzie dzisiaj byłyśmy. Dwie cudowne doliny, zapierające dech w piersiach widoki i tyle strumieni przejechanych w jedno popołudnie ile nie zaliczyłam przez wszystkie sezony do tej pory.
To sprawia, że o 22:00 wszystkie już smacznie śpimy, regenerując się po dniu pełnym wrażeń.
Przejechane: 198 km; Kaza -> Sissu
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Himalaje 2016 - Dzień 7 - Spuchnięte jak orzeszki w kieszeni
09 sierpnia 2016 - wtorek
Ranek wita nas lekkim deszczem i chmurami. My zaś zaklinamy słońce "powitaniem słońca" na porannej jodze. Potem procedura jest standardowa - śniadanie, pakowanie i start. Dzisiaj trasa ma być łatwa - w większości asfalt, więc powinnyśmy ją dość szybko pokonać.
Pierwszym ważnym punktem na naszej trasie jest stacja benzynowa. Tym razem tankowanie idzie sprawnie, bo jesteśmy na niej tylko my i grzecznie ustawiamy się w zorganizowana kolejkę. Dodatkowo musimy zrobić zapas paliwa na następne dni, bo najbliższa stacja jest za... 365 km. A dla nas za jeszcze więcej, bo na pewno nie pojedziemy najkrótszą drogą.
Na stacji czekamy na wszystkie dziewczyny - chwilę to trwa, bo jedna Orlica łapie gumę. Dodatkowo Oli wypadają wszystkie dokumenty i pieniądze i musimy je pozbierać z ulicy.
Gdy już jesteśmy w komplecie, tuż za stacją zjeżdżamy w boczną drogę, która wspina się serpentynami po zboczu góry. Malowniczą trasą dojeżdżamy na absolutny koniec drogi. Czeka nas jeszcze wspinaczka na nogach. Rozpogodziło się i jest wręcz upalnie, do tego wysokość, motocyklowe buty (i ciuchy) i naprawdę robi się z tego niełatwe zadanie.
Kilkanaście minut później docieramy do żeńskiego klasztoru. Ola odkryła to miejsce kiedyś zupełnie przypadkiem, kręcąc się po okolicy w oczekiwaniu na udrożnienie drogi po landslidzie.
Na początku nikogo ni możemy znaleźć, ale po chwili pojawia się kilka mniszek, które rozpoznają Olę. Po miłych przywitaniach zapraszają nas na mały poczęstunek i dzielą się z nami tym co najlepsze: mountain dew, herbata ziołowa i ciasteczka, przypominające nasze faworki/chrust, ale dużo bardziej gniotowate W tym czasie nasze wciąż mokre po wczorajszym dniu buty suszą się w promieniach słońca.
W rewanżu dajemy im wielką tabliczkę czekolady toblerone. Chciałyśmy tak naprawdę przywieźć im trochę ryżu czy innych artykułów spożywczych, ale nie miałyśmy się jak z nimi skontaktować z pytaniem czego potrzebują.
Dobrze, że jest Mat, który może służyć za tłumacza, bo mniszki nie mówią po angielsku. Dzięki temu dowiadujemy się co nieco o ich klasztorze, codziennym życiu i dostajemy odpowiedź na najbardziej nurtujące nas pytanie - dlaczego golą głowy? Otóż kosmiczna energia lepiej przenika do człowieka, przez głowę, gdy ten nie ma włosów. Proste
Mniszki pozwalają nam obejrzeć wnętrze swojej świątyni, a nawet porobić w niej zdjęcia. Jest jak zwykle - kolorowo, lekko kiczowato, choć na szczęście nie ma ofiar złożonych z zupek chińskich i lhassi w kartonikach.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i wracamy.
Motocykl czekają na nas na parkingu, wsiadamy na nie i zjeżdżamy do głównej drogi, którą kierujemy się do Leh. Czuć wyraźnie, że jest to ruchliwa trasa. Jest mnóstwo ciężarówek i motocykli, ale z łatwością je wszystkie wyprzedzamy. Za to zumo coś znowu nie łapie sygnału z satelitów...
Trasa jest piękna, w oddali majaczą lodowce. Na podjazdach czuję trochę większy niż oczekiwany spadek mocy mojego motka i dość nierówną odpowiedź na gaz. Zatrzymujemy się na checkpoście i zaczyna lekko kropić. Pogoda w górach jednak jest nieprzewidywalna.
Mamy lekką powtórkę z wczoraj, czyli strumienie. Ale tylko dwa, więc jest sporo łatwiej.
Pogoda znowu się poprawia, a my zatrzymujemy się na lunch w dhabie nad uroczym jeziorkiem. Ciekawym elementem tego miejsca jest... dwustanowiskowa toaleta zrobiona z pozawijanych parawanów, dokładnie nad strumykiem - co się zrobi to od razu się spłukuje bieżącą wodą. Takki kibelek i bidet w jednym. A i jak komuś się chce pić...
Wsiadamy na motki uciekając przed deszczem. Antośka, dla odmiany, wsiada jako pasażerka do Anki. Wspinamy się trochę w wyższe partie gór i stamtąd pięknie widać nasze miejsce lunchu i padający tam deszcz, podczas gdy "u nas" jest jeszcze słonecznie.
Podjeżdżamy na przełęcz Baralacha (ok. 4890 m npm). Jako, że jest to najwyższa do tej pory zdobyta przełęcz, TAGDB robi 11 burpees i pompki, żeby pokazać, że się da, nawet na tej wysokości Za to Anka nie może wyciągnąć z kieszeni paczki orzeszków, która w wyniku zmiany ciśnienia rozdęła się i utknęła.
Zjeżdżamy z przełęczy, pokonując jeszcze kilka innych, mniejszych podjazdów i zjazdów, a także strumieni, ale po wczorajszych doświadczeniach zupełnie nie zwracamy na nie uwagi.
Późnym popołudniem docieramy do Sarchu, gdzie mamy spędzić nasz pierwszy nocleg w namiotach. I to najwyżej jak do tej pory - na ok. 4300 m npm
Namioty są zadziwiająco luksusowe - jest podłoga, białe prześcieradła, koce. I łazienka - z porcelanową muszlą i umywalką. Niestety nie bardzo jest ciepła woda, a prąd jest tylko w jadalni i to tylko w czasie, kiedy odpalą generator.
Przy kolacji pada jedna z najważniejszych mądrości tego wyjazdu. K8 podsumowuje temat jedzenia - na początku wszystkie jadły mało, żeby nie przytyć, bo dieta, bo to, bo tamto, a teraz każda "żre" co dają i w każdych ilościach. Ale spoko, nie przytyjemy od tego - tylko będziemy spuchnięte jak orzeszki w kieszeni Anki.
Wieczorem jest dość chłodno. Wskakujemy w kurtki, czapki i rękawiczki i grzejemy się herbatą. Niektórzy wieczorową porą oglądają jeden z bollywoodzkich hitów "PK". Tzn. jego fragment, bo jak każde tego typu dzieło film ma chyba ze trzy godziny. W dodatku tłumaczenie jest chyba z translatora, bo jest co najmniej bez sensu, ale w większości da się zrozumieć o co chodzi w fabule. A jak jest zbyt skomplikowanie, to pytamy Mata "o co chodzi" W końcu ekipa z campu wyłącza generator, co jest sygnałem do zbiórki do spania. Ciekawe jak to będzie na tej wysokości...
Przejechane: 168 km; Sissu -> Sarchu
09 sierpnia 2016 - wtorek
Ranek wita nas lekkim deszczem i chmurami. My zaś zaklinamy słońce "powitaniem słońca" na porannej jodze. Potem procedura jest standardowa - śniadanie, pakowanie i start. Dzisiaj trasa ma być łatwa - w większości asfalt, więc powinnyśmy ją dość szybko pokonać.
Pierwszym ważnym punktem na naszej trasie jest stacja benzynowa. Tym razem tankowanie idzie sprawnie, bo jesteśmy na niej tylko my i grzecznie ustawiamy się w zorganizowana kolejkę. Dodatkowo musimy zrobić zapas paliwa na następne dni, bo najbliższa stacja jest za... 365 km. A dla nas za jeszcze więcej, bo na pewno nie pojedziemy najkrótszą drogą.
Na stacji czekamy na wszystkie dziewczyny - chwilę to trwa, bo jedna Orlica łapie gumę. Dodatkowo Oli wypadają wszystkie dokumenty i pieniądze i musimy je pozbierać z ulicy.
Gdy już jesteśmy w komplecie, tuż za stacją zjeżdżamy w boczną drogę, która wspina się serpentynami po zboczu góry. Malowniczą trasą dojeżdżamy na absolutny koniec drogi. Czeka nas jeszcze wspinaczka na nogach. Rozpogodziło się i jest wręcz upalnie, do tego wysokość, motocyklowe buty (i ciuchy) i naprawdę robi się z tego niełatwe zadanie.
Kilkanaście minut później docieramy do żeńskiego klasztoru. Ola odkryła to miejsce kiedyś zupełnie przypadkiem, kręcąc się po okolicy w oczekiwaniu na udrożnienie drogi po landslidzie.
Na początku nikogo ni możemy znaleźć, ale po chwili pojawia się kilka mniszek, które rozpoznają Olę. Po miłych przywitaniach zapraszają nas na mały poczęstunek i dzielą się z nami tym co najlepsze: mountain dew, herbata ziołowa i ciasteczka, przypominające nasze faworki/chrust, ale dużo bardziej gniotowate W tym czasie nasze wciąż mokre po wczorajszym dniu buty suszą się w promieniach słońca.
W rewanżu dajemy im wielką tabliczkę czekolady toblerone. Chciałyśmy tak naprawdę przywieźć im trochę ryżu czy innych artykułów spożywczych, ale nie miałyśmy się jak z nimi skontaktować z pytaniem czego potrzebują.
Dobrze, że jest Mat, który może służyć za tłumacza, bo mniszki nie mówią po angielsku. Dzięki temu dowiadujemy się co nieco o ich klasztorze, codziennym życiu i dostajemy odpowiedź na najbardziej nurtujące nas pytanie - dlaczego golą głowy? Otóż kosmiczna energia lepiej przenika do człowieka, przez głowę, gdy ten nie ma włosów. Proste
Mniszki pozwalają nam obejrzeć wnętrze swojej świątyni, a nawet porobić w niej zdjęcia. Jest jak zwykle - kolorowo, lekko kiczowato, choć na szczęście nie ma ofiar złożonych z zupek chińskich i lhassi w kartonikach.
Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie i wracamy.
Motocykl czekają na nas na parkingu, wsiadamy na nie i zjeżdżamy do głównej drogi, którą kierujemy się do Leh. Czuć wyraźnie, że jest to ruchliwa trasa. Jest mnóstwo ciężarówek i motocykli, ale z łatwością je wszystkie wyprzedzamy. Za to zumo coś znowu nie łapie sygnału z satelitów...
Trasa jest piękna, w oddali majaczą lodowce. Na podjazdach czuję trochę większy niż oczekiwany spadek mocy mojego motka i dość nierówną odpowiedź na gaz. Zatrzymujemy się na checkpoście i zaczyna lekko kropić. Pogoda w górach jednak jest nieprzewidywalna.
Mamy lekką powtórkę z wczoraj, czyli strumienie. Ale tylko dwa, więc jest sporo łatwiej.
Pogoda znowu się poprawia, a my zatrzymujemy się na lunch w dhabie nad uroczym jeziorkiem. Ciekawym elementem tego miejsca jest... dwustanowiskowa toaleta zrobiona z pozawijanych parawanów, dokładnie nad strumykiem - co się zrobi to od razu się spłukuje bieżącą wodą. Takki kibelek i bidet w jednym. A i jak komuś się chce pić...
Wsiadamy na motki uciekając przed deszczem. Antośka, dla odmiany, wsiada jako pasażerka do Anki. Wspinamy się trochę w wyższe partie gór i stamtąd pięknie widać nasze miejsce lunchu i padający tam deszcz, podczas gdy "u nas" jest jeszcze słonecznie.
Podjeżdżamy na przełęcz Baralacha (ok. 4890 m npm). Jako, że jest to najwyższa do tej pory zdobyta przełęcz, TAGDB robi 11 burpees i pompki, żeby pokazać, że się da, nawet na tej wysokości Za to Anka nie może wyciągnąć z kieszeni paczki orzeszków, która w wyniku zmiany ciśnienia rozdęła się i utknęła.
Zjeżdżamy z przełęczy, pokonując jeszcze kilka innych, mniejszych podjazdów i zjazdów, a także strumieni, ale po wczorajszych doświadczeniach zupełnie nie zwracamy na nie uwagi.
Późnym popołudniem docieramy do Sarchu, gdzie mamy spędzić nasz pierwszy nocleg w namiotach. I to najwyżej jak do tej pory - na ok. 4300 m npm
Namioty są zadziwiająco luksusowe - jest podłoga, białe prześcieradła, koce. I łazienka - z porcelanową muszlą i umywalką. Niestety nie bardzo jest ciepła woda, a prąd jest tylko w jadalni i to tylko w czasie, kiedy odpalą generator.
Przy kolacji pada jedna z najważniejszych mądrości tego wyjazdu. K8 podsumowuje temat jedzenia - na początku wszystkie jadły mało, żeby nie przytyć, bo dieta, bo to, bo tamto, a teraz każda "żre" co dają i w każdych ilościach. Ale spoko, nie przytyjemy od tego - tylko będziemy spuchnięte jak orzeszki w kieszeni Anki.
Wieczorem jest dość chłodno. Wskakujemy w kurtki, czapki i rękawiczki i grzejemy się herbatą. Niektórzy wieczorową porą oglądają jeden z bollywoodzkich hitów "PK". Tzn. jego fragment, bo jak każde tego typu dzieło film ma chyba ze trzy godziny. W dodatku tłumaczenie jest chyba z translatora, bo jest co najmniej bez sensu, ale w większości da się zrozumieć o co chodzi w fabule. A jak jest zbyt skomplikowanie, to pytamy Mata "o co chodzi" W końcu ekipa z campu wyłącza generator, co jest sygnałem do zbiórki do spania. Ciekawe jak to będzie na tej wysokości...
Przejechane: 168 km; Sissu -> Sarchu
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
To żeby się nie nudziło, jeszcze kilka rzeczy:
Ścigacz napisał co nieco na temat.
Można poczytać: http://www.scigacz.pl/Tylko,dla,Orlic,2 ... 29658.html
Albo obejrzeć:
Można też posłuchać materiału radiowego w RDC: http://www.rdc.pl/podcast/poludnie-z-an ... dla-orlic/
Albo zakupić nowy (listopadowy) numer Motocykla i poczytać
Ścigacz napisał co nieco na temat.
Można poczytać: http://www.scigacz.pl/Tylko,dla,Orlic,2 ... 29658.html
Albo obejrzeć:
Można też posłuchać materiału radiowego w RDC: http://www.rdc.pl/podcast/poludnie-z-an ... dla-orlic/
Albo zakupić nowy (listopadowy) numer Motocykla i poczytać
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Himalaje 2016 - Dzień 8 - Spotkanie na końcu świata
10 sierpnia 2016 - środa
Ranek jest chłodny, ale nie odpuszczamy porannej jogi, na którą przybywamy poubierane w ciepłe rzeczy. Obozowisko jest osłonięte niemal z każdej strony górami, więc chwilę trwa, zanim słońce zza nich wyjdzie. A wtedy od razu robi się bardzo ciepło.
Noc nawet nie była taka zła, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. W śpiworku było ciepło, dało się zasnąć, pomimo wysokości, choć większa niż zwykle poranna opuchlizna pod oczami zdradza, że choroba wysokościowa próbuje coś tam zdziałać w organizmie.
Motocykle czekają na nas ustawione w równy rząd, więc po śniadaniu bez większych ceregieli rozpoczynamy dzisiejszą podróż.
Na początek mamy trzy check-posty. Przy pierwszym z nich, bardzo blisko miejsca startu spotykamy... Jasinka! Jest sam, bez Reda, który pewnie jeszcze dosypia bo pora jest wczesna. Następują przywitania, uśmiechy i demonstracje siniaków (kto ma i nie wstydzi się pokazać).
Jedziemy w przeciwne strony, więc nie możemy nawet kawałka pojechać razem. Ruszamy więc z dziewczynami na kolejne check-posty (przed ostatnim jest spory kawałek po rzece płynącej drogą).
Ruch jest znowu jakby większy, więc trzeba wyprzedzać ciężarówki. Dwie z nich prawie mnie kasują, bo w połowie wyprzedzania zjeżdżają na prawo, wymuszając na mnie rozpłaszczenie się na skale po prawej lub odpuszczenie manewru.
Droga wiedzie ciekawym szlakiem z wieloma mostami o jeszcze ciekawszych nazwach: Brandy Bridge, Whisky Bridge...
Dojeżdżamy na początek jednej z dzisiejszych atrakcji. Gata Loops. 21 serpentyn. Szkoda, że nie można poszaleć. Po pierwsze nie te motocykle Po drugie - duży ruch. Po trzecie - nawierzchnia też bywa różna - a to dziura, a to żwirek...
Na jednym odcinku kolarz zajeżdża drogę jadącej przede mną Orsi, a ta zamiast go wyprzedzić (bo jest na to miejsce) to hamuje. W efekcie ja też hamuję... ze ślizgiem na żwirze, ale bez żadnych dodatkowych emocji.
Zanim wyjedziemy na sam szczyt urządzamy sobie małą przerwę na fotki i podziwianie okolicy. I siku
Ruszamy, ale po chwili mamy ostre hamowanie - Włosi spotkani gdzieś wczoraj mają jakiś problem mechaniczny i proszą o pomoc. Wóz serwisowy zostaje przy nich, a my wspinamy się na szczyt Gata Loops, na punkt widokowy, pilnowany przez Sikha w mundurze, który salutuje wszystkim wojskowym ciężarówkom. Chwilę podziwiamy niesamowitą przestrzeń i widoki, a także odwróconą tęczę, która jest na niebie. Muszę też przeparkować mój motocykl, bo dwie ciężarówki nie mogą się minąć będąc na jego wysokości
Zjeżdżamy z przełęczy do "wioski" z dhabami. Żeby wyprzedzić ciężarówki można wybrać skróty na drodze. Bywa to ryzykowne, bo są one w różnym stanie i np. mogą kończyć się wielkim nieprzejezdnym rowem itp, ale czasami potrafią uratować. W pewnym momencie postanawiam wjechać w taki skrót. Jadąca za mną Orsi wyprzedza jednego z Włochów i też chyba chce skręcić za mną (nie widzę tej akcji dokładnie). Efekt jest taki, ze ich motki zderzają się, co kończy się glebą. Słyszę, ze coś się dzieje, więc próbuję się zatrzymać na tej skrótowej dróżce i pomóc, ale jest na tyle stromo,, że stopka boczna motka składa się sama, a luźne podłoże wcale nie pomaga. Nawet nie mam jak pomóc... Co ciekawe Włoch też nie pomaga Orsi w podniesieniu motocykla Wszystko w końcu się dobrze kończy ale jakiś niesmak zostaje.
Czeka nas teraz kolejny podjazd, na przełęcz Lachung La. Znowu ciężko określić jej prawdziwą wysokość, ale ma ponad 5000 m npm.
Z przełęczy zjeżdżam tuż za Olą. Utykamy jednak za jedną zaciętą ciężarówką, która nie chce nas przepuścić, a wręcz utrudnia jazdę przyspieszając i wzniecając tumany kurzu. Taka jazda, gdzie nie widać nic przed sobą nie jest ani przyjemna ani bezpieczna. Na szczęście Ola zauważa jeden ze skrótów, co pozwala nam opuścić towarzystwo ciężarówki.
W Pang stajemy na lunch, gdzie również ogarniamy temat kolejnej gumy w orlicowym teamie. U mnie w motku coś rzęzi przy ok. 40 km/h i jak zamykam gaz. Poobserwuję to jeszcze. Włosi jedzą w knajpce obok, ale nawet nikt nie podziękuje za pomoc na Gata Loops.
Posilone jedziemy dalej. Wyjeżdżamy na płaskowyż na ok. 4700 m npm, gdzie trochę bawimy się z fotkami i kamerą.
[mg]https://4.bp.blogspot.com/-MebR8J4-YIM/ ... 243860.JPG[/img]
Gdy już się wyszalejmy możemy jechać dalej... i przetestować możliwości naszych enfieldów. Asfalt jest szeroki, równy, jest płasko. Trzeba jedynie uważać na szerokie zagłębienia poprzeczne w asfalcie, które mają ułatwiać przepływ wody - można na nich się mocno katapultować. W międzyczasie Antośka, przewieszona przez okno toyoty kręci materiał filmowy.
Powiem tak... dupy nie urywa. Enfield wyciąga jakieś 90-100 km/h. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę wysokość, na której jesteśmy, ale to naprawdę nie jest moto dla szosowych rajdowców
W końcu zjeżdżamy z asfaltu w prawo, w szutrową drogę, której prawie nie widać. Drogowskaz obwieszcza, ze za jakieś 10 km mają być obozowiska. Jedziemy raz drogą, raz poza nią, w kierunku jeziora Tso Kar. Raz po raz pod koła chce nam wpaść jakiś dudek
Dojeżdżamy na camping, ale okazuje się, że wcale tam na nas nie czekają. Podobno ma przyjechać grupa, ale na pewno nie same baby. Czekamy na Mata i wyjaśnienie sytuacji, popijając masala tea. I rzeczywiście - to nie ten camp. Musimy pojechać na drugą stronę jeziora. Anka oddaje motek Antośce i przesiada się do toyoty. Antośka upewnia się, że jedynka jest w dół, a reszta biegów w górę, zostaje lekko z tyłu z Olą, a reszta dziewczyn rusza za samochodem do właściwego obozowiska. Jedziemy bardziej offem niż "onem" i jest bardzo przyjemnie. Czasem trzeba uważać, na gliniaste kałuże, ale poza tym nie ma niespodzianek. No, może poza jedną - tuż przed wjazdem na camping trzeba sforsować strumyk. Zatrzymuję się zaraz za nim, bo wiem, że Orsi może chcieć żeby ktoś za nią to przejechał, a że nie ma "dyżurnej" czyli Oli, to ja się chętnie podejmę tego zadania. I tak też robię - bezproblemowo przejeżdżam strumyk royalem koleżanki.
Na campie jest jakby mniej luksusowo niż wczoraj ale za to wita nas tam lokalny koziołek. I podobno jest ciepłą woda. Dobrze, bo w końcu trzeba się umyć.
Po chwili przyjeżdżają Ola i Antośka. Ola cała w błocie - wpadła w jakąś kałużę, więc tym bardziej przyda jej się ciepła woda. K8 też ma większą niż inne potrzebę skorzystania z ciepłej wody - w jej bagażu stłukła się butelka rumu Old Monk... Co za strata...
Ciepła woda rzeczywiście jest, choć warunki do mycia są lekko spartańskie. No i trzeba się ubierać i rozbierać w większości na zewnątrz. A jest wieczór, czyli chłodno.
[mg]https://1.bp.blogspot.com/-IoYy5L6_hrY/ ... 182844.jpg[/img]
Kolacja znowu składa się z tych samych dań. Jak zwykle gadamy, śmiejemy się, a potem część z nas kończy megaprodukcję "PK". Hinduska grupa, która też mieszka na campingu świętuje czyjeś urodziny, więc dostajemy ciasto.
To będzie najtrudniejsza noc na wyjeździe, bo spędzona na wysokości 4600 m npm. To prawie jak spać na szczycie Mt. Blanc...
Przejechane: 158 km; Sarchu -> Tso Kar Lake
10 sierpnia 2016 - środa
Ranek jest chłodny, ale nie odpuszczamy porannej jogi, na którą przybywamy poubierane w ciepłe rzeczy. Obozowisko jest osłonięte niemal z każdej strony górami, więc chwilę trwa, zanim słońce zza nich wyjdzie. A wtedy od razu robi się bardzo ciepło.
Noc nawet nie była taka zła, przynajmniej jeśli chodzi o mnie. W śpiworku było ciepło, dało się zasnąć, pomimo wysokości, choć większa niż zwykle poranna opuchlizna pod oczami zdradza, że choroba wysokościowa próbuje coś tam zdziałać w organizmie.
Motocykle czekają na nas ustawione w równy rząd, więc po śniadaniu bez większych ceregieli rozpoczynamy dzisiejszą podróż.
Na początek mamy trzy check-posty. Przy pierwszym z nich, bardzo blisko miejsca startu spotykamy... Jasinka! Jest sam, bez Reda, który pewnie jeszcze dosypia bo pora jest wczesna. Następują przywitania, uśmiechy i demonstracje siniaków (kto ma i nie wstydzi się pokazać).
Jedziemy w przeciwne strony, więc nie możemy nawet kawałka pojechać razem. Ruszamy więc z dziewczynami na kolejne check-posty (przed ostatnim jest spory kawałek po rzece płynącej drogą).
Ruch jest znowu jakby większy, więc trzeba wyprzedzać ciężarówki. Dwie z nich prawie mnie kasują, bo w połowie wyprzedzania zjeżdżają na prawo, wymuszając na mnie rozpłaszczenie się na skale po prawej lub odpuszczenie manewru.
Droga wiedzie ciekawym szlakiem z wieloma mostami o jeszcze ciekawszych nazwach: Brandy Bridge, Whisky Bridge...
Dojeżdżamy na początek jednej z dzisiejszych atrakcji. Gata Loops. 21 serpentyn. Szkoda, że nie można poszaleć. Po pierwsze nie te motocykle Po drugie - duży ruch. Po trzecie - nawierzchnia też bywa różna - a to dziura, a to żwirek...
Na jednym odcinku kolarz zajeżdża drogę jadącej przede mną Orsi, a ta zamiast go wyprzedzić (bo jest na to miejsce) to hamuje. W efekcie ja też hamuję... ze ślizgiem na żwirze, ale bez żadnych dodatkowych emocji.
Zanim wyjedziemy na sam szczyt urządzamy sobie małą przerwę na fotki i podziwianie okolicy. I siku
Ruszamy, ale po chwili mamy ostre hamowanie - Włosi spotkani gdzieś wczoraj mają jakiś problem mechaniczny i proszą o pomoc. Wóz serwisowy zostaje przy nich, a my wspinamy się na szczyt Gata Loops, na punkt widokowy, pilnowany przez Sikha w mundurze, który salutuje wszystkim wojskowym ciężarówkom. Chwilę podziwiamy niesamowitą przestrzeń i widoki, a także odwróconą tęczę, która jest na niebie. Muszę też przeparkować mój motocykl, bo dwie ciężarówki nie mogą się minąć będąc na jego wysokości
Zjeżdżamy z przełęczy do "wioski" z dhabami. Żeby wyprzedzić ciężarówki można wybrać skróty na drodze. Bywa to ryzykowne, bo są one w różnym stanie i np. mogą kończyć się wielkim nieprzejezdnym rowem itp, ale czasami potrafią uratować. W pewnym momencie postanawiam wjechać w taki skrót. Jadąca za mną Orsi wyprzedza jednego z Włochów i też chyba chce skręcić za mną (nie widzę tej akcji dokładnie). Efekt jest taki, ze ich motki zderzają się, co kończy się glebą. Słyszę, ze coś się dzieje, więc próbuję się zatrzymać na tej skrótowej dróżce i pomóc, ale jest na tyle stromo,, że stopka boczna motka składa się sama, a luźne podłoże wcale nie pomaga. Nawet nie mam jak pomóc... Co ciekawe Włoch też nie pomaga Orsi w podniesieniu motocykla Wszystko w końcu się dobrze kończy ale jakiś niesmak zostaje.
Czeka nas teraz kolejny podjazd, na przełęcz Lachung La. Znowu ciężko określić jej prawdziwą wysokość, ale ma ponad 5000 m npm.
Z przełęczy zjeżdżam tuż za Olą. Utykamy jednak za jedną zaciętą ciężarówką, która nie chce nas przepuścić, a wręcz utrudnia jazdę przyspieszając i wzniecając tumany kurzu. Taka jazda, gdzie nie widać nic przed sobą nie jest ani przyjemna ani bezpieczna. Na szczęście Ola zauważa jeden ze skrótów, co pozwala nam opuścić towarzystwo ciężarówki.
W Pang stajemy na lunch, gdzie również ogarniamy temat kolejnej gumy w orlicowym teamie. U mnie w motku coś rzęzi przy ok. 40 km/h i jak zamykam gaz. Poobserwuję to jeszcze. Włosi jedzą w knajpce obok, ale nawet nikt nie podziękuje za pomoc na Gata Loops.
Posilone jedziemy dalej. Wyjeżdżamy na płaskowyż na ok. 4700 m npm, gdzie trochę bawimy się z fotkami i kamerą.
[mg]https://4.bp.blogspot.com/-MebR8J4-YIM/ ... 243860.JPG[/img]
Gdy już się wyszalejmy możemy jechać dalej... i przetestować możliwości naszych enfieldów. Asfalt jest szeroki, równy, jest płasko. Trzeba jedynie uważać na szerokie zagłębienia poprzeczne w asfalcie, które mają ułatwiać przepływ wody - można na nich się mocno katapultować. W międzyczasie Antośka, przewieszona przez okno toyoty kręci materiał filmowy.
Powiem tak... dupy nie urywa. Enfield wyciąga jakieś 90-100 km/h. Oczywiście trzeba wziąć pod uwagę wysokość, na której jesteśmy, ale to naprawdę nie jest moto dla szosowych rajdowców
W końcu zjeżdżamy z asfaltu w prawo, w szutrową drogę, której prawie nie widać. Drogowskaz obwieszcza, ze za jakieś 10 km mają być obozowiska. Jedziemy raz drogą, raz poza nią, w kierunku jeziora Tso Kar. Raz po raz pod koła chce nam wpaść jakiś dudek
Dojeżdżamy na camping, ale okazuje się, że wcale tam na nas nie czekają. Podobno ma przyjechać grupa, ale na pewno nie same baby. Czekamy na Mata i wyjaśnienie sytuacji, popijając masala tea. I rzeczywiście - to nie ten camp. Musimy pojechać na drugą stronę jeziora. Anka oddaje motek Antośce i przesiada się do toyoty. Antośka upewnia się, że jedynka jest w dół, a reszta biegów w górę, zostaje lekko z tyłu z Olą, a reszta dziewczyn rusza za samochodem do właściwego obozowiska. Jedziemy bardziej offem niż "onem" i jest bardzo przyjemnie. Czasem trzeba uważać, na gliniaste kałuże, ale poza tym nie ma niespodzianek. No, może poza jedną - tuż przed wjazdem na camping trzeba sforsować strumyk. Zatrzymuję się zaraz za nim, bo wiem, że Orsi może chcieć żeby ktoś za nią to przejechał, a że nie ma "dyżurnej" czyli Oli, to ja się chętnie podejmę tego zadania. I tak też robię - bezproblemowo przejeżdżam strumyk royalem koleżanki.
Na campie jest jakby mniej luksusowo niż wczoraj ale za to wita nas tam lokalny koziołek. I podobno jest ciepłą woda. Dobrze, bo w końcu trzeba się umyć.
Po chwili przyjeżdżają Ola i Antośka. Ola cała w błocie - wpadła w jakąś kałużę, więc tym bardziej przyda jej się ciepła woda. K8 też ma większą niż inne potrzebę skorzystania z ciepłej wody - w jej bagażu stłukła się butelka rumu Old Monk... Co za strata...
Ciepła woda rzeczywiście jest, choć warunki do mycia są lekko spartańskie. No i trzeba się ubierać i rozbierać w większości na zewnątrz. A jest wieczór, czyli chłodno.
[mg]https://1.bp.blogspot.com/-IoYy5L6_hrY/ ... 182844.jpg[/img]
Kolacja znowu składa się z tych samych dań. Jak zwykle gadamy, śmiejemy się, a potem część z nas kończy megaprodukcję "PK". Hinduska grupa, która też mieszka na campingu świętuje czyjeś urodziny, więc dostajemy ciasto.
To będzie najtrudniejsza noc na wyjeździe, bo spędzona na wysokości 4600 m npm. To prawie jak spać na szczycie Mt. Blanc...
Przejechane: 158 km; Sarchu -> Tso Kar Lake
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Himalaje 2016 - Dzień 9 - Pod znakiem Indusu
11 sierpnia 2016 - czwartek
Śpi się dobrze. Dużo się śni - pewnie to z powodu niedotlenienia mózgu - zamiast normalnie pracować to wyświetla sobie jakieś filmy. Znowu oczy są spuchnięte rano bardziej niż ustawa przewiduje, ale poza tym nie mam żadnych objawów związanych z przebywaniem na sporej wysokości. W ramach przedśniadaniowych aktywności badamy sobie poziom wysycenia krwi tlenem. "Najlepsze" mają ponad 90%. Ja z moimi 87% plasuję się gdzieś w środku stawki. W normalnych warunkach byłby to jednak powód do niepokoju. Tabelę zamykają wartości nieco ponad 70%, co jest zdecydowanie niepożądane, więc w ruch idzie butla z tlenem. Te z nas, które mają się nieźle biorą maty do jogi i idą poza teren campu na poranne ćwiczenia. Słonko powoli wychodzi zza gór, więc robi się cieplej i przyjemniej. Lokalni kowboje ze stadkiem mułów przejeżdżający opodal mają niezłe przedstawienie, gdy grupa kobitek "wygina śmiało ciało". Po jodze idziemy na śniadanie, a po śniadaniu - na spacer, w poszukiwaniu wody. W końcu jesteśmy nad jeziorem. Tso Kar to słone jezioro, które kiedyś, w czasach, gdy sól była cenniejsza od złota, pozwalało na jej pozyskiwanie. Teraz jezioro straciło na znaczeniu i chyba trochę się skurczyło, bo nie możemy znaleźć wody. Jedynie małe kałuże tu i tam, ale żeby dotrzeć nad taflę wody musiałybyśmy przejść pewnie z 5 albo i więcej kilometrów. Za to udaje nam się wystraszyć kilka królików, ptaków i jaszczurek mieszkających w krzaczkach. Mimo, że się nie spieszymy z wyjazdem, to nie mamy aż tyle czasu, żeby dotrzeć nad brzeg jeziora, więc wracamy do obozowiska.
Offem wracamy na główną, asfaltową drogę. W ogóle dzisiaj będzie głównie asfalt. I zaczynamy od mocnego uderzenia - wyjazdu na przełęcz Taglangla (5328 m npm, choć zumo pokazuje więcej), oficjalnie drugą najwyższą na świecie dopuszczoną do ruchu kołowego. Oczywiście jest z tym trochę zamieszania, bo i ile ta przełęcz rzeczywiście może być drugą najwyższą w Indiach, to to, czy jest druga na świecie jest dyskusyjne, ale o tym przy innej okazji. Na podjeździe moto jest jakby bardziej przymulone niż zwykle, dusi się trochę i lepiej mu jest na wyższych biegach, ale raczej jazda pod górę na "piątce" to zły pomysł, bo motek nie ma ani mocy ani dynamiki. Poobserwuję temat.
Taglangla jest bardzo kolorowa, więc spędzamy tu kilka chwil.
Podczas zjazdu jest naprawdę niezły asfalt i zakręty, więc można trochę "poszaleć". Jazda wchodzi jak marzenie.
Niestety zaczyna lekko padać, co trochę psuje wrażenia z jazdy, zwłaszcza, że wjeżdżamy w wioskę gdzie jest mnóstwo stup, a następnie w kanion z czerwonymi górami wzdłuż turkusowego strumienia. Jak na złość wyładowuje mi się bateria w kamerze, a aura nie zachęca do postojów i robienia zdjęć, więc ilość fotek nie zadowala. Bardzo żałuję szczególnie jednej, z fajnym napisem na żółtym znaku. Mam tylko nadzieję, że gdzieś ten napis się jeszcze pojawi i będę mogła nadrobić straconą okazję.
Kolorowe góry i strumień zamieniają się w szarobure. Zjeżdżamy nad Indus - też w kolorze masala tea. Zanim jednak przekroczymy rzekę musimy odmeldować się na posterunku i uiścić opłatę za przejazd.
Za mostem zatrzymujemy się na lunch. Pogoda nieco się poprawia.
Posilone m.in. pierożkami momo jedziemy do, a raczej za Karu, gdzie tankujemy motki. Antośka znowu przesiada się na motek, tym razem zamienia się z Bawarką. Przed Karu zaczyna się wyraźna strefa militarna - koszary, mnóstwo wojskowych pojazdów, jak i samych żołnierzy. Wojsko w Indiach ma bardzo duży autorytet i absolutne pierwszeństwo we wszystkim. Jest mnóstwo mądrości na znakach przy drodze - dla odmiany czarnych, a nie żółtych. Również różne motywacyjne: win, never give up, succeed, be prepared. Są też tabliczki edukacyjne, przedstawiające lokalną faunę: lisy, dudki i inne zwierzaki.
Z zatankowanymi motkami wracamy do Karu, gdzie skręcamy w boczną drogę i odmeldowujemy się na posterunku. Znowu lekko pada, ale to nawet dobrze, bo się nie pyli - wąska droga jest w remoncie i nie jest najprzyjemniejsza do jazdy.
[JrYdEoCII/AAAAAAABk1g/U_vLgEUQK8cC0hC1oND1FSOLFPdx8nl5gCPcB/s1600/G0483991.JPG"]
Dojeżdżamy do Sakti, gdzie zaczynamy od herbatki. Potem rozlokowujemy się w pokojach (są przestronne, zamiast numerków mają nazwy - Asi i mi przypada Indus). Priorytety to prysznic (ciepły) i prąd, żeby podładować elektronikę.
Zanim się ściemni robimy sobie mały spacer do klasztoru. Są dwa - stary i nowy; odwiedzamy ten stary, częściowo wykuty w jaskini. Można robić fotki, ale bez lampy błyskowej. Wnętrze jaskini jest pokryte... gumami do żucia, do których poprzyklejane są monety i banknoty. Taki pomysł na składanie ofiar.
Wracamy do hostelu, gdzie niedługo będzie kolacja. Żeby umilić sobie oczekiwanie na posiłek zamawiamy piwa... ale okazuje się, że są tylko dwie puszki. Rozlewamy je więc do 11 szklanek, co sprawia, ze każdej przypadają mniej więcej dwa łyki. No skoro nie ma piwa, to powinien być jeszcze jeden Old Monk w wozie serwisowym. I... tu pojawia się problem. Mechanicy coś niespiesznie chcą nam go przynieść, że niby coś się stało, stłukł się i nie ma. W końcu wychodzi, że przepili (albo przehandlowali - trochę plączą się w opowieściach) orlicową butelkę na campingu i mieli w planach odkupić gdzieś po drodze. Pech chciał, że dziś wszystkie sklepy po drodze były zamknięte, ze względu na przygotowania do święta i sprawa się "rypła". Chłopaki poczuli się w obowiązku naprawić tę sytuację i zjechali do głównej wioski, gdzie od kogoś spod lady zanabyli butelkę innego rumu. Dzięki temu było czym okrasić kolację i wieczorne pogaduchy.
Przejechane: 137 km; Tso Kar Lake -> Sakti
11 sierpnia 2016 - czwartek
Śpi się dobrze. Dużo się śni - pewnie to z powodu niedotlenienia mózgu - zamiast normalnie pracować to wyświetla sobie jakieś filmy. Znowu oczy są spuchnięte rano bardziej niż ustawa przewiduje, ale poza tym nie mam żadnych objawów związanych z przebywaniem na sporej wysokości. W ramach przedśniadaniowych aktywności badamy sobie poziom wysycenia krwi tlenem. "Najlepsze" mają ponad 90%. Ja z moimi 87% plasuję się gdzieś w środku stawki. W normalnych warunkach byłby to jednak powód do niepokoju. Tabelę zamykają wartości nieco ponad 70%, co jest zdecydowanie niepożądane, więc w ruch idzie butla z tlenem. Te z nas, które mają się nieźle biorą maty do jogi i idą poza teren campu na poranne ćwiczenia. Słonko powoli wychodzi zza gór, więc robi się cieplej i przyjemniej. Lokalni kowboje ze stadkiem mułów przejeżdżający opodal mają niezłe przedstawienie, gdy grupa kobitek "wygina śmiało ciało". Po jodze idziemy na śniadanie, a po śniadaniu - na spacer, w poszukiwaniu wody. W końcu jesteśmy nad jeziorem. Tso Kar to słone jezioro, które kiedyś, w czasach, gdy sól była cenniejsza od złota, pozwalało na jej pozyskiwanie. Teraz jezioro straciło na znaczeniu i chyba trochę się skurczyło, bo nie możemy znaleźć wody. Jedynie małe kałuże tu i tam, ale żeby dotrzeć nad taflę wody musiałybyśmy przejść pewnie z 5 albo i więcej kilometrów. Za to udaje nam się wystraszyć kilka królików, ptaków i jaszczurek mieszkających w krzaczkach. Mimo, że się nie spieszymy z wyjazdem, to nie mamy aż tyle czasu, żeby dotrzeć nad brzeg jeziora, więc wracamy do obozowiska.
Offem wracamy na główną, asfaltową drogę. W ogóle dzisiaj będzie głównie asfalt. I zaczynamy od mocnego uderzenia - wyjazdu na przełęcz Taglangla (5328 m npm, choć zumo pokazuje więcej), oficjalnie drugą najwyższą na świecie dopuszczoną do ruchu kołowego. Oczywiście jest z tym trochę zamieszania, bo i ile ta przełęcz rzeczywiście może być drugą najwyższą w Indiach, to to, czy jest druga na świecie jest dyskusyjne, ale o tym przy innej okazji. Na podjeździe moto jest jakby bardziej przymulone niż zwykle, dusi się trochę i lepiej mu jest na wyższych biegach, ale raczej jazda pod górę na "piątce" to zły pomysł, bo motek nie ma ani mocy ani dynamiki. Poobserwuję temat.
Taglangla jest bardzo kolorowa, więc spędzamy tu kilka chwil.
Podczas zjazdu jest naprawdę niezły asfalt i zakręty, więc można trochę "poszaleć". Jazda wchodzi jak marzenie.
Niestety zaczyna lekko padać, co trochę psuje wrażenia z jazdy, zwłaszcza, że wjeżdżamy w wioskę gdzie jest mnóstwo stup, a następnie w kanion z czerwonymi górami wzdłuż turkusowego strumienia. Jak na złość wyładowuje mi się bateria w kamerze, a aura nie zachęca do postojów i robienia zdjęć, więc ilość fotek nie zadowala. Bardzo żałuję szczególnie jednej, z fajnym napisem na żółtym znaku. Mam tylko nadzieję, że gdzieś ten napis się jeszcze pojawi i będę mogła nadrobić straconą okazję.
Kolorowe góry i strumień zamieniają się w szarobure. Zjeżdżamy nad Indus - też w kolorze masala tea. Zanim jednak przekroczymy rzekę musimy odmeldować się na posterunku i uiścić opłatę za przejazd.
Za mostem zatrzymujemy się na lunch. Pogoda nieco się poprawia.
Posilone m.in. pierożkami momo jedziemy do, a raczej za Karu, gdzie tankujemy motki. Antośka znowu przesiada się na motek, tym razem zamienia się z Bawarką. Przed Karu zaczyna się wyraźna strefa militarna - koszary, mnóstwo wojskowych pojazdów, jak i samych żołnierzy. Wojsko w Indiach ma bardzo duży autorytet i absolutne pierwszeństwo we wszystkim. Jest mnóstwo mądrości na znakach przy drodze - dla odmiany czarnych, a nie żółtych. Również różne motywacyjne: win, never give up, succeed, be prepared. Są też tabliczki edukacyjne, przedstawiające lokalną faunę: lisy, dudki i inne zwierzaki.
Z zatankowanymi motkami wracamy do Karu, gdzie skręcamy w boczną drogę i odmeldowujemy się na posterunku. Znowu lekko pada, ale to nawet dobrze, bo się nie pyli - wąska droga jest w remoncie i nie jest najprzyjemniejsza do jazdy.
[JrYdEoCII/AAAAAAABk1g/U_vLgEUQK8cC0hC1oND1FSOLFPdx8nl5gCPcB/s1600/G0483991.JPG"]
Dojeżdżamy do Sakti, gdzie zaczynamy od herbatki. Potem rozlokowujemy się w pokojach (są przestronne, zamiast numerków mają nazwy - Asi i mi przypada Indus). Priorytety to prysznic (ciepły) i prąd, żeby podładować elektronikę.
Zanim się ściemni robimy sobie mały spacer do klasztoru. Są dwa - stary i nowy; odwiedzamy ten stary, częściowo wykuty w jaskini. Można robić fotki, ale bez lampy błyskowej. Wnętrze jaskini jest pokryte... gumami do żucia, do których poprzyklejane są monety i banknoty. Taki pomysł na składanie ofiar.
Wracamy do hostelu, gdzie niedługo będzie kolacja. Żeby umilić sobie oczekiwanie na posiłek zamawiamy piwa... ale okazuje się, że są tylko dwie puszki. Rozlewamy je więc do 11 szklanek, co sprawia, ze każdej przypadają mniej więcej dwa łyki. No skoro nie ma piwa, to powinien być jeszcze jeden Old Monk w wozie serwisowym. I... tu pojawia się problem. Mechanicy coś niespiesznie chcą nam go przynieść, że niby coś się stało, stłukł się i nie ma. W końcu wychodzi, że przepili (albo przehandlowali - trochę plączą się w opowieściach) orlicową butelkę na campingu i mieli w planach odkupić gdzieś po drodze. Pech chciał, że dziś wszystkie sklepy po drodze były zamknięte, ze względu na przygotowania do święta i sprawa się "rypła". Chłopaki poczuli się w obowiązku naprawić tę sytuację i zjechali do głównej wioski, gdzie od kogoś spod lady zanabyli butelkę innego rumu. Dzięki temu było czym okrasić kolację i wieczorne pogaduchy.
Przejechane: 137 km; Tso Kar Lake -> Sakti
Ostatnio zmieniony 08.11.2016, 10:56 przez Doodek, łącznie zmieniany 1 raz.
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Himalaje 2016 - Dzień 10 - Turkusowe jezioro
12 sierpnia 2016 - piątek
Budzi mnie szum wody. Leniwie otwieram oko, widzę że nie ma Aśki - pewnie bierze prysznic. Ale żeby o 5 rano? Po kilku sekundach jednak drzwi pokoju otwierają się szeroko i wpada przez nie Aśka i Hindus z obsługi guesthouse'u. Hindus jest lekko zdezorientowany, gdy długowłosa blondynka w piżamie ciągnie go do pokoju z wielkim łóżkiem, w którym leży druga Europejka... Co gorsza, ta pierwsza wciąga go do łazienki... a tam dzieje się Armagedon. Chyba nazwa naszego pokoju - Indus - nie jest taka od rzeczy. W Łazience mamy powódź. Pod umywalką z jednego wężyka woda leje się pod sporym ciśnieniem. Chłopak dalej jest przerażony, ale już inaczej, zdają sobie sprawę, żę to tylko awaria, a nie porwanie celem wykorzystania przez dwie napalone baby. Wybiega z pokoju i po chwili wraca z kolegą. Za pomocą kołka i foliowej torebki naprawiają usterkę w kilka minut.
Skoro i tak już nie śpimy, to lekko się przygotowujemy do dnia - toaleta i wstępne pakowanie. Chwilę po szóstej idziemy do nowego klasztoru na poranne modlitwy mnichów. Jak zwykle jest kolorowo i głośno. Gardłowe mruczenie przeplata się z dźwiękami trąb, bębnów, dzwoneczków. W świątyni leży sporo masek, pewnie przygotowanych na obchody jakiegoś święta czy inne przedstawienia. Najpierw nieśmiało, potem coraz odważniej zaczynamy pstrykać zdjęcia. Nikt nie protestuje. Antośka robi sobie prawdziwy rajd z kamerą po świątyni. Kończymy wizytę, gdy mnichom przynoszą śniadanie. Zapewne gdybyśmy zostały i nam by się dostała porcja ryżu i herbata, ale śniadanie mamy zapewnione w hostelu i wypada na nie zdążyć.
Udaje się jeszcze wcisnąć ekstra szybką jogę przed porannym posiłkiem. Po jedzeniu ruszamy w trasę. Od dziś towarzyszy nam inny samochód serwisowy i jego nowy kierowca (mechanik, Dewa, zostaje). Lokalne przepisy nie pozwalają komercyjnym pojazdom z innych stanów (np. z Himachal Pradesh skąd są wszystkie nasze samochody i motocykle) wjeżdżać do Dżammu i Kaszmiru. Tak naprawdę nasze motocykle też są komercyjne i powinnyśmy je zmienić na lokalne, ale chcemy tego uniknąć i użyjemy drobnego fortelu w miejscu, gdzie mogłoby to być dla nas problemem.
Początkowo trasa biegnie objazdem więc jest sporo offu. Zgrabnie omijamy walczące na nierównościach osobówki. Potem droga już jest "normalna". Ale pełna żółtych tablic z mądrościami. I wojskowych ciężarówek. W miarę możliwości wyprzedzamy i je.
Dojeżdżamy na Chang La - przełęcz na 5360 m npm (czyli... wyższej niż "oficjalnie" druga najwyższa Taglangla, na której byłyśmy wczoraj, ale jednocześnie nie najwyższa. Mówiłam, że połapanie się w tutejszych wysokościach i o tym co jest "naj", a co drugie itp. to wyzwanie). Stacjonuje tu mnóstwo wojskowych ciężarówek i kręci pełno żołnierzy. Wpraszamy się na zwiedzanie punktu pomocy medycznej. Największe zagrożenia dla zdrowia to choroba wysokościowa i odmrożenia. Swoją drogą, nawet podczas walk, które regularnie w tym regionie trwają z Chińczykami, więcej osób ginie od zimna niż od kul... Widzimy, jak Bawarce świecą się czy na widok przenośnych butli z tlenem, ale panowie wojskowi jakoś nie wyczuwają tematu i nie dają takiej butli w prezencie
Mój motek znowu niedomagał lekko na podjeździe więc Dewa zmienia mu świece. Robi to w pośpiechu, bo jakaś wojskowa szycha przegania nas z przełęczy, bo nadjeżdżają nowe ciężarówki i muszą mieć miejsce do zaparkowania.
Zjeżdżamy z przełęczy serpentynami.. Można jednak sobie czasami umilić drogę lekkim offem wybierając łagodne skróty. Efektem ubocznym jest jednak spora ilość piachu wywożona na asfalt.
Pojawia się coraz więcej żółtych znaków z mądrościami.
Znajduję również bardzo podobną do tej, której żałowałam, że nie sfotografowałam wczoraj
Zjeżdżamy do Tangtse, gdzie towarzyszę Oli w załatwianiu przejazdu na posterunku. Chcemy też tu zjeść lunch, ale to nie takie proste. W "Subway'u" nie mają tyle posiłków ile nas jest.
Ogólnie z jedzeniem zaczyna być problem - ze względu na święto, wszystko jest pozamykane, w tym przydrożne knajpy. Dodatkowo pogoda jest trochę kapryśna - lekko kropi, a moja nawigacja pokazuje humory - restartuje się i nie chce ładować. Coś nie mam do niej szczęścia...
W końcu na horyzoncie pojawia się cel naszej dzisiejszej podróży - jezioro Pangong. Jedziemy w jego kierunku. Zgrabnie objeżdżamy sporą grupę Hindusów, ale gdy parę chwil później dojeżdżamy do rozległej błotnistej kałuży i dajemy sobie przestrzeń, żeby każda z nas ją komfortowo przejechała, Hindusi wjeżdżają w nią na pełnym gazie zupełnie nie bacząc na naszą obecność i to, że mętna woda rozbryzgująca się spod ich kół skutecznie zachlapuje nas od stóp do głów... Nasze piękne spódniczki....
Dojeżdżamy nad turkusową wodę. Jest niesamowicie. Cieszymy się jak dzieci robiąc miliony fotek. Jezioro jest ogromne. Jego większa część leży w Indiach, a mniejsza - w Chinach. Wieść gminna niesie, że Chińczycy mają na swoim końcu łódź podwodną. Ile w tym prawdy - nie wiadomo. Za to indyjskie okręty po ich stronie wyglądają jak ... przerośnięte rowery wodne
Wiatr nieco urywa nam głowy (bo to ze psuje fryzury jest nam już obojętne ), więc gdy mamy dość, zajeżdżamy na lunch do jednej z wielu dhab stojących przy drodze. Koleny raz przekonuję się o tym, że najlepiej nie zaglądać w knajpach do kuchni czy na zaplecze. A jeśli już, to żeby się tym całkowicie nie przejmować. Tu powala mnie kibelek na tyłach restauracji - wychodek zbity z desek, z dziurą w ziemi, bez zadaszenia, zamykany na zasuwę jedynie od zewnątrz i z odwróconą muszą klozetową na "dachu". Nie jest to najmilsze doświadczenie, choć jakoś mnie już w Indiach nie dziwi.
No i jeszcze niestety biryani, które nam podają jest całe posypane wiórkami kokosowymi... nie najem się... Ale chociaż burza, która nas goniła przeszła bokiem, gdy jadłyśmy, pozostawiając za sobą niesamowite kolory i światło.
Dojeżdżamy na camping "Watermark" w Spangmik. Rozlokowujemy się w namiotach (są cholernie daleko od jadalni, ale z to podobno nie będzie nam przeszkadzał generator), ale to jeszcze nie koniec jazdy na dzisiaj. Część z nas zamienia motocykle na nasze samochody (Antośka za kółkiem jednego), a kilka pozostaje na motkach. Jedziemy wzdłuż jeziora, do Merak - wioski najdalej jak tylko możemy dojechać na naszych przepustkach, do szkoły zawieźć dzieciakom przybory szkolne i zabawki.
Trasa, choć krótka, jest piękna. Te, które jadą samochodami chyba sa lekko wkurzone, że nie wybrały motocykli. Jest kilka przepraw przez wodę, wjazd do jeziora, zabawy na "plaży". Wszystko. i te kolory...
W Merak znajdujemy szkołę, ale nie ma żywego ducha w okolicy - podobno wszyscy są w Tangtse, bo jest święto. Po chwili pojawiają się zabiedzone dzieciaki. Jedne podchodzą, inne nieśmiało podglądają z bezpiecznej odległości. Brudne, zasmarkane, ubrane w brudne rzeczy, klapki, choć jest zimno. Jeden chłopczyk ma każdy z innej pary i w dodatku dwa prawe. Ale tak tu jest - bida z nędzą. Przychodzi do nas ktoś kto zna kogoś kto może otworzyć szkołę. Czekamy dobry kwadrans i przyjeżdża nauczycielka i "pan woźny". Kolejne osoby i dzieci wyrastają jak spod ziemi. Przekazujemy to co przywiozłyśmy - przybory szkolne, książki, kolorowanki, kredki, długopisy, piłki, skakanki, zestawy do badmintona. Gospodarze szkoły są nam bardzo wdzięczni, zapraszają nas na herbatę, ale robi się późno i nie chcemy wracać na camping w ciemnościach, więc grzecznie odmawiamy.
Droga powrotna jest jakby łatwiejsza. Na jeziorze pojawiają się małe fale, a słońce pięknie oświetla wierzchołki gór po drugiej stronie. Sielankę brutalnie rozprasza uślizg koła mojego enfielda na metalowej rurze w strumieniu tuż przed zjazdem na camping. Podpieram się nogą i nie wyglebiam, ale gwałtowność tego ruchu powoduje lekki ból w stopie. Do wesela się zagoi.
Wieczór mija jak zwykle - na kolacji i pogaduchach. Dzisiaj jednak idziemy spać dość wcześnie. Chyba zmęczenie już się skumulowało....
Przejechane: 165 km; Sakti -> Spangmik
12 sierpnia 2016 - piątek
Budzi mnie szum wody. Leniwie otwieram oko, widzę że nie ma Aśki - pewnie bierze prysznic. Ale żeby o 5 rano? Po kilku sekundach jednak drzwi pokoju otwierają się szeroko i wpada przez nie Aśka i Hindus z obsługi guesthouse'u. Hindus jest lekko zdezorientowany, gdy długowłosa blondynka w piżamie ciągnie go do pokoju z wielkim łóżkiem, w którym leży druga Europejka... Co gorsza, ta pierwsza wciąga go do łazienki... a tam dzieje się Armagedon. Chyba nazwa naszego pokoju - Indus - nie jest taka od rzeczy. W Łazience mamy powódź. Pod umywalką z jednego wężyka woda leje się pod sporym ciśnieniem. Chłopak dalej jest przerażony, ale już inaczej, zdają sobie sprawę, żę to tylko awaria, a nie porwanie celem wykorzystania przez dwie napalone baby. Wybiega z pokoju i po chwili wraca z kolegą. Za pomocą kołka i foliowej torebki naprawiają usterkę w kilka minut.
Skoro i tak już nie śpimy, to lekko się przygotowujemy do dnia - toaleta i wstępne pakowanie. Chwilę po szóstej idziemy do nowego klasztoru na poranne modlitwy mnichów. Jak zwykle jest kolorowo i głośno. Gardłowe mruczenie przeplata się z dźwiękami trąb, bębnów, dzwoneczków. W świątyni leży sporo masek, pewnie przygotowanych na obchody jakiegoś święta czy inne przedstawienia. Najpierw nieśmiało, potem coraz odważniej zaczynamy pstrykać zdjęcia. Nikt nie protestuje. Antośka robi sobie prawdziwy rajd z kamerą po świątyni. Kończymy wizytę, gdy mnichom przynoszą śniadanie. Zapewne gdybyśmy zostały i nam by się dostała porcja ryżu i herbata, ale śniadanie mamy zapewnione w hostelu i wypada na nie zdążyć.
Udaje się jeszcze wcisnąć ekstra szybką jogę przed porannym posiłkiem. Po jedzeniu ruszamy w trasę. Od dziś towarzyszy nam inny samochód serwisowy i jego nowy kierowca (mechanik, Dewa, zostaje). Lokalne przepisy nie pozwalają komercyjnym pojazdom z innych stanów (np. z Himachal Pradesh skąd są wszystkie nasze samochody i motocykle) wjeżdżać do Dżammu i Kaszmiru. Tak naprawdę nasze motocykle też są komercyjne i powinnyśmy je zmienić na lokalne, ale chcemy tego uniknąć i użyjemy drobnego fortelu w miejscu, gdzie mogłoby to być dla nas problemem.
Początkowo trasa biegnie objazdem więc jest sporo offu. Zgrabnie omijamy walczące na nierównościach osobówki. Potem droga już jest "normalna". Ale pełna żółtych tablic z mądrościami. I wojskowych ciężarówek. W miarę możliwości wyprzedzamy i je.
Dojeżdżamy na Chang La - przełęcz na 5360 m npm (czyli... wyższej niż "oficjalnie" druga najwyższa Taglangla, na której byłyśmy wczoraj, ale jednocześnie nie najwyższa. Mówiłam, że połapanie się w tutejszych wysokościach i o tym co jest "naj", a co drugie itp. to wyzwanie). Stacjonuje tu mnóstwo wojskowych ciężarówek i kręci pełno żołnierzy. Wpraszamy się na zwiedzanie punktu pomocy medycznej. Największe zagrożenia dla zdrowia to choroba wysokościowa i odmrożenia. Swoją drogą, nawet podczas walk, które regularnie w tym regionie trwają z Chińczykami, więcej osób ginie od zimna niż od kul... Widzimy, jak Bawarce świecą się czy na widok przenośnych butli z tlenem, ale panowie wojskowi jakoś nie wyczuwają tematu i nie dają takiej butli w prezencie
Mój motek znowu niedomagał lekko na podjeździe więc Dewa zmienia mu świece. Robi to w pośpiechu, bo jakaś wojskowa szycha przegania nas z przełęczy, bo nadjeżdżają nowe ciężarówki i muszą mieć miejsce do zaparkowania.
Zjeżdżamy z przełęczy serpentynami.. Można jednak sobie czasami umilić drogę lekkim offem wybierając łagodne skróty. Efektem ubocznym jest jednak spora ilość piachu wywożona na asfalt.
Pojawia się coraz więcej żółtych znaków z mądrościami.
Znajduję również bardzo podobną do tej, której żałowałam, że nie sfotografowałam wczoraj
Zjeżdżamy do Tangtse, gdzie towarzyszę Oli w załatwianiu przejazdu na posterunku. Chcemy też tu zjeść lunch, ale to nie takie proste. W "Subway'u" nie mają tyle posiłków ile nas jest.
Ogólnie z jedzeniem zaczyna być problem - ze względu na święto, wszystko jest pozamykane, w tym przydrożne knajpy. Dodatkowo pogoda jest trochę kapryśna - lekko kropi, a moja nawigacja pokazuje humory - restartuje się i nie chce ładować. Coś nie mam do niej szczęścia...
W końcu na horyzoncie pojawia się cel naszej dzisiejszej podróży - jezioro Pangong. Jedziemy w jego kierunku. Zgrabnie objeżdżamy sporą grupę Hindusów, ale gdy parę chwil później dojeżdżamy do rozległej błotnistej kałuży i dajemy sobie przestrzeń, żeby każda z nas ją komfortowo przejechała, Hindusi wjeżdżają w nią na pełnym gazie zupełnie nie bacząc na naszą obecność i to, że mętna woda rozbryzgująca się spod ich kół skutecznie zachlapuje nas od stóp do głów... Nasze piękne spódniczki....
Dojeżdżamy nad turkusową wodę. Jest niesamowicie. Cieszymy się jak dzieci robiąc miliony fotek. Jezioro jest ogromne. Jego większa część leży w Indiach, a mniejsza - w Chinach. Wieść gminna niesie, że Chińczycy mają na swoim końcu łódź podwodną. Ile w tym prawdy - nie wiadomo. Za to indyjskie okręty po ich stronie wyglądają jak ... przerośnięte rowery wodne
Wiatr nieco urywa nam głowy (bo to ze psuje fryzury jest nam już obojętne ), więc gdy mamy dość, zajeżdżamy na lunch do jednej z wielu dhab stojących przy drodze. Koleny raz przekonuję się o tym, że najlepiej nie zaglądać w knajpach do kuchni czy na zaplecze. A jeśli już, to żeby się tym całkowicie nie przejmować. Tu powala mnie kibelek na tyłach restauracji - wychodek zbity z desek, z dziurą w ziemi, bez zadaszenia, zamykany na zasuwę jedynie od zewnątrz i z odwróconą muszą klozetową na "dachu". Nie jest to najmilsze doświadczenie, choć jakoś mnie już w Indiach nie dziwi.
No i jeszcze niestety biryani, które nam podają jest całe posypane wiórkami kokosowymi... nie najem się... Ale chociaż burza, która nas goniła przeszła bokiem, gdy jadłyśmy, pozostawiając za sobą niesamowite kolory i światło.
Dojeżdżamy na camping "Watermark" w Spangmik. Rozlokowujemy się w namiotach (są cholernie daleko od jadalni, ale z to podobno nie będzie nam przeszkadzał generator), ale to jeszcze nie koniec jazdy na dzisiaj. Część z nas zamienia motocykle na nasze samochody (Antośka za kółkiem jednego), a kilka pozostaje na motkach. Jedziemy wzdłuż jeziora, do Merak - wioski najdalej jak tylko możemy dojechać na naszych przepustkach, do szkoły zawieźć dzieciakom przybory szkolne i zabawki.
Trasa, choć krótka, jest piękna. Te, które jadą samochodami chyba sa lekko wkurzone, że nie wybrały motocykli. Jest kilka przepraw przez wodę, wjazd do jeziora, zabawy na "plaży". Wszystko. i te kolory...
W Merak znajdujemy szkołę, ale nie ma żywego ducha w okolicy - podobno wszyscy są w Tangtse, bo jest święto. Po chwili pojawiają się zabiedzone dzieciaki. Jedne podchodzą, inne nieśmiało podglądają z bezpiecznej odległości. Brudne, zasmarkane, ubrane w brudne rzeczy, klapki, choć jest zimno. Jeden chłopczyk ma każdy z innej pary i w dodatku dwa prawe. Ale tak tu jest - bida z nędzą. Przychodzi do nas ktoś kto zna kogoś kto może otworzyć szkołę. Czekamy dobry kwadrans i przyjeżdża nauczycielka i "pan woźny". Kolejne osoby i dzieci wyrastają jak spod ziemi. Przekazujemy to co przywiozłyśmy - przybory szkolne, książki, kolorowanki, kredki, długopisy, piłki, skakanki, zestawy do badmintona. Gospodarze szkoły są nam bardzo wdzięczni, zapraszają nas na herbatę, ale robi się późno i nie chcemy wracać na camping w ciemnościach, więc grzecznie odmawiamy.
Droga powrotna jest jakby łatwiejsza. Na jeziorze pojawiają się małe fale, a słońce pięknie oświetla wierzchołki gór po drugiej stronie. Sielankę brutalnie rozprasza uślizg koła mojego enfielda na metalowej rurze w strumieniu tuż przed zjazdem na camping. Podpieram się nogą i nie wyglebiam, ale gwałtowność tego ruchu powoduje lekki ból w stopie. Do wesela się zagoi.
Wieczór mija jak zwykle - na kolacji i pogaduchach. Dzisiaj jednak idziemy spać dość wcześnie. Chyba zmęczenie już się skumulowało....
Przejechane: 165 km; Sakti -> Spangmik
- JL79
- pyrkający w orzeszku
- Posty: 239
- Rejestracja: 08.06.2015, 13:14
- Mój motocykl: XL650V
- Lokalizacja: wAw/ sokołów podlaski
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Nikt nie komentuje? Tylko ja to czytam czy słaby wyjazd??
Jakby co mnie się podoba, widoki, że brak słów Pisz
Jakby co mnie się podoba, widoki, że brak słów Pisz
- Artek
- swobodny rider
- Posty: 2518
- Rejestracja: 09.10.2011, 16:33
- Mój motocykl: Africa Twin
- Lokalizacja: ZMY
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Co tu komentować? Otwieram gazetę w domu-Orlice, wchodzę na forum: Orlice...
Ślinę przełykam z trudem...
Nieraz na forum słyszało się głosy od facetów, (ja też z tym miałem problem) że ciężko foty się wstawia a tu zdjęcia jak z kalendarza i w ilości takiej, że zaspokajają wszystkie zmysły. Czekam na film.
Ślinę przełykam z trudem...
Nieraz na forum słyszało się głosy od facetów, (ja też z tym miałem problem) że ciężko foty się wstawia a tu zdjęcia jak z kalendarza i w ilości takiej, że zaspokajają wszystkie zmysły. Czekam na film.
Dominator.
- Qter
- swobodny rider
- Posty: 3404
- Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
- Mój motocykl: nie mam już TA
- Lokalizacja: Reguły
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Pięknie dziękuję
Pytanie czy towarzystwo samych kobiet na moto nie było przeszkadzało? Nie mówię o wozie serwisowym gdzie jechali pomocnicy mechanicy ale o członkach wyprawy na moto? Czy nie brakowało "męskiego " pkt widzenia? Nie chodzi o narzucania zdania itp. Tylko o wymianę odczuć. ..
A fotki i opis jak zwykle wymiata
Pzdr
Qter
Pytanie czy towarzystwo samych kobiet na moto nie było przeszkadzało? Nie mówię o wozie serwisowym gdzie jechali pomocnicy mechanicy ale o członkach wyprawy na moto? Czy nie brakowało "męskiego " pkt widzenia? Nie chodzi o narzucania zdania itp. Tylko o wymianę odczuć. ..
A fotki i opis jak zwykle wymiata
Pzdr
Qter
Geniusz tkwi w prostocie...
we don't cry very hard
we don't cry very hard
- Adam_M
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 790
- Rejestracja: 26.02.2014, 12:19
- Mój motocykl: XL600V
- Lokalizacja: Warszawa-Targówek/Wesoła
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Coś w tym jest, że praktycznie na każdej "meskiej" wyprawie jest jakaś fakap, a to gleba, a to coś się dzieje z moto tutaj póki co spokojnie, bez spinki. Ale podziwiam za odwagę jazdy na wypożyczonym motocyklu i to w takich warunkach:)
no dziewczyny jak wy mie zaymponowalyście w tej chwyly
Tapnięte z Huawei P7
no dziewczyny jak wy mie zaymponowalyście w tej chwyly
Tapnięte z Huawei P7
XJ600N 94'->TA600V 96'
- wojtekk
- oktany w żyłach
- Posty: 5564
- Rejestracja: 22.08.2009, 13:17
- Mój motocykl: nie mam już TA
- Lokalizacja: Warszawa / Saska Kępa
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Hej,
z ciekawości, bo nie pamiętam ze zdjęć: w samochodzie serwisowym jechali faceci? Czy serwisantkami były (jak sama odmiana wskazuje) kobiety?
z ciekawości, bo nie pamiętam ze zdjęć: w samochodzie serwisowym jechali faceci? Czy serwisantkami były (jak sama odmiana wskazuje) kobiety?
Były: Transalp 600, Super Tenere XTZ 750, Suzuki DR 650 SE. Jest: PamEla Anderson St1300 PanEuropean
***
Enduro się kulom nie kłania.
***
Enduro się kulom nie kłania.
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Braku facetów uczestników jakoś chyba żadna z nas nie odczuła.
Poza tym - faceci muszą sobie casami od bab odpocząć i "pobyć w męskim gronie", to czemu niby miałyby nie odpocząć od chłopów?
W wozach serwisowych jechali faceci Hindusi ale nie wtrącali się, tylko pomagali gdy było trzeba
Poza tym - faceci muszą sobie casami od bab odpocząć i "pobyć w męskim gronie", to czemu niby miałyby nie odpocząć od chłopów?
W wozach serwisowych jechali faceci Hindusi ale nie wtrącali się, tylko pomagali gdy było trzeba
- wojtekk
- oktany w żyłach
- Posty: 5564
- Rejestracja: 22.08.2009, 13:17
- Mój motocykl: nie mam już TA
- Lokalizacja: Warszawa / Saska Kępa
Re: Tylko dla Orlic - Women only - moto Himalaya 2016
Dołączam się do wielkiego uznania dla wyjazdu. Zrealizowałyście wielką sprawę. Musiało to kosztować wiele przygotowań i wysiłku. Zdjęcia fenomenalne. Szacunek dla masy czasu aby to wszystko spisać, zamieścić. Fajnie, że Ci się chciało pisać i zamieszczać. To cenne!
Zastanawiam się nad myślą przewodnią wyjazdu. Tylko dla kobiet. Że kobiety same, bez facetów, którzy mają felery i sprawiają kłopoty (oczywiście!). Rozumiem. Nie mój wyjazd, nie moja formuła. W takim przypadku zawsze trzymam gębę na kłódkę. Nie moje, nie podoba mi się, nie piszę. Ale... po raz pierwszy spotykam się z wyjazdem, który mnie dotyczy (facet, motocyklista, choć niektórzy będą się spierać... Wróć... nie że nie facet, ale że nie motocyklista, bo mam pizza bike, rower a kiedyś pianino, rozumiecie, że nie ten tego ten nie facet nie facet, ale facet, ale nie motocyklista, podczas gdy ja facet i motocyklista i do tego pierdoła co motocykle psuje, szarżuje itd.... no .... i..... sami wiecie.... wyszło jak zwykle i moge stać w kącie bo klasa się ze mnie śmieje...) mimo, że w nim nie jadę. I pozwalam się dotknąć pisząc poniższe słowa.
Hasło: bez facetów, bo mają felery nie klei mi się z: zabieramy ich do roboty. Na moje to się gryzie nieco?
Odwróćmy sytuację. Podobnie zdziwiłaby mnie grupa facetów jedzie w trasę twierdząc, że nienawidzą bab, chcą od nich odpocząć> i... wynajmują kuchnię polową, która za nimi jeździ, wydaje posiłki (sorry miłe Panie, ale próbuję utrzymać narrację w konwencji stereotypowego podejścia do płci). W owej kuchni pracują w niej same kobiety. I na koniec podsumowują, że to były Hinduski (jakie to ma znaczenie?), ale nie wtrącały się nieproszone. Czasem je bzyknęliśmy bo takie z nas samce alfa.
Inny przykład: grupa Polskich himalaistów organizuje 100% polską wyprawę twierdząc, że będą pierwszymi, którzy ów szczyt zdobędą bez pomocy Szerpów, którzy sprawiają masę kłopotów. Idą, poręczują, rozbijają obozowiska. Ale... Szerpowie ciągną na plecach cały majdan, który Polacy mogą sobie wieczorem rozbić i cyknąć fotki z polskiej wyprawy.
Podsumowanie: albo jedziemy po facetach i jedziemy bez nich albo nie jedziemy i ich bierzemy. Jakoś jedno z drugim mi się nie klei. Pytanie do Was: jak Wam się to kleiło?
Kończąc i nawiązując do myśli wyrażonej we wstępie: dotykania. Podobnie dotknął by mnie wyjazd pod hasłem: jedziemy do Polski pokazać, że tam jednak nie wszyscy są pedałami (wycieczka Nowojorczyków, którzy nie widzieli aby Polacy grali w NFL więc na pewno są pedałami) albo zobaczmy, czy w Warszawie faktycznie takie pizdy, jakie są w meczy (5-1 z Realem - Legia - pożal się Boże - Warszawa). Niech se jadą ale niech nie robią z tego sztandaru? Podobnie jak niektórzy jadą do Rosji myśląc, że tam sami tępi myśliwi.
Nie dało się mniej ofensywnie? I "czysto" jak Leo z Grażą? Pierwsza kobieca wyprawa do Gruzji: dwie baby same pojechały i ogarnęły wyjazd. Faceci pomogli tu i tam, ale pomagali, a nie byli określani jako niewtrącający się Polacy. Nie powiedziały, że jadą same bo faceci są be. W ogóle nie kojarzę wyjazdu "przeciwko". Ale to może taki trend.
Co do gosu Adama-M. Adamie - ile czytałeś wyjazdów facetów? A ile kobiet? Oblicz średnią liczbę wypadków, napraw per capita i nie sądzę aby były różnice. Ot taka statystyczna dywagacja.
Zastanawiam się nad myślą przewodnią wyjazdu. Tylko dla kobiet. Że kobiety same, bez facetów, którzy mają felery i sprawiają kłopoty (oczywiście!). Rozumiem. Nie mój wyjazd, nie moja formuła. W takim przypadku zawsze trzymam gębę na kłódkę. Nie moje, nie podoba mi się, nie piszę. Ale... po raz pierwszy spotykam się z wyjazdem, który mnie dotyczy (facet, motocyklista, choć niektórzy będą się spierać... Wróć... nie że nie facet, ale że nie motocyklista, bo mam pizza bike, rower a kiedyś pianino, rozumiecie, że nie ten tego ten nie facet nie facet, ale facet, ale nie motocyklista, podczas gdy ja facet i motocyklista i do tego pierdoła co motocykle psuje, szarżuje itd.... no .... i..... sami wiecie.... wyszło jak zwykle i moge stać w kącie bo klasa się ze mnie śmieje...) mimo, że w nim nie jadę. I pozwalam się dotknąć pisząc poniższe słowa.
Hasło: bez facetów, bo mają felery nie klei mi się z: zabieramy ich do roboty. Na moje to się gryzie nieco?
Odwróćmy sytuację. Podobnie zdziwiłaby mnie grupa facetów jedzie w trasę twierdząc, że nienawidzą bab, chcą od nich odpocząć> i... wynajmują kuchnię polową, która za nimi jeździ, wydaje posiłki (sorry miłe Panie, ale próbuję utrzymać narrację w konwencji stereotypowego podejścia do płci). W owej kuchni pracują w niej same kobiety. I na koniec podsumowują, że to były Hinduski (jakie to ma znaczenie?), ale nie wtrącały się nieproszone. Czasem je bzyknęliśmy bo takie z nas samce alfa.
Inny przykład: grupa Polskich himalaistów organizuje 100% polską wyprawę twierdząc, że będą pierwszymi, którzy ów szczyt zdobędą bez pomocy Szerpów, którzy sprawiają masę kłopotów. Idą, poręczują, rozbijają obozowiska. Ale... Szerpowie ciągną na plecach cały majdan, który Polacy mogą sobie wieczorem rozbić i cyknąć fotki z polskiej wyprawy.
Podsumowanie: albo jedziemy po facetach i jedziemy bez nich albo nie jedziemy i ich bierzemy. Jakoś jedno z drugim mi się nie klei. Pytanie do Was: jak Wam się to kleiło?
Kończąc i nawiązując do myśli wyrażonej we wstępie: dotykania. Podobnie dotknął by mnie wyjazd pod hasłem: jedziemy do Polski pokazać, że tam jednak nie wszyscy są pedałami (wycieczka Nowojorczyków, którzy nie widzieli aby Polacy grali w NFL więc na pewno są pedałami) albo zobaczmy, czy w Warszawie faktycznie takie pizdy, jakie są w meczy (5-1 z Realem - Legia - pożal się Boże - Warszawa). Niech se jadą ale niech nie robią z tego sztandaru? Podobnie jak niektórzy jadą do Rosji myśląc, że tam sami tępi myśliwi.
Nie dało się mniej ofensywnie? I "czysto" jak Leo z Grażą? Pierwsza kobieca wyprawa do Gruzji: dwie baby same pojechały i ogarnęły wyjazd. Faceci pomogli tu i tam, ale pomagali, a nie byli określani jako niewtrącający się Polacy. Nie powiedziały, że jadą same bo faceci są be. W ogóle nie kojarzę wyjazdu "przeciwko". Ale to może taki trend.
Co do gosu Adama-M. Adamie - ile czytałeś wyjazdów facetów? A ile kobiet? Oblicz średnią liczbę wypadków, napraw per capita i nie sądzę aby były różnice. Ot taka statystyczna dywagacja.
Były: Transalp 600, Super Tenere XTZ 750, Suzuki DR 650 SE. Jest: PamEla Anderson St1300 PanEuropean
***
Enduro się kulom nie kłania.
***
Enduro się kulom nie kłania.
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość