Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
Symbole Bhutanu
25 kwietnia 2014 - piątek
Po czym poznać że dzień będzie bardzo intensywny? Po tym, że trzeba wcześnie wstać, a śniadanie jest o 6:30. W Polsce jeszcze niektórzy nie poszli dobrze spać, a my już wstajemy.
KTMy czekają na nas ustawione w równy rządek. Brzydal dalej odpala z kopki - prace serwisowe skupiły się na wymianie pompy sprzęgła w motocyklu Piotrka. Pakujemy rzeczy na naszego hilluxa, na wierzchu zostawiając ciuszki na przebranie - dziś w planie mamy lekki trekking: trasę liczącą 6 km z 600 m przewyższenia. Zdobywamy Taktsang - Tygrysie Gniazdo - klasztor położony na 3120 m n.p.m., wiszący ok. 900 m nad dnem doliny. Jeden z najbardziej charakterystycznych obiektów w Bhutanie.
Podjeżdżamy pod początek szlaku i zostawiamy motocykle na parkingu. Co ciekawe, KTM Piotrka znowu nie ma sprzęgła...
Przebieramy się i ruszamy w górę. Drogę można pokonać na grzbiecie muła, ale jesteśmy twardzi - każdy liczy na własne nogi. I płuca. Im wyżej, tym ciężej się oddycha. Droga jest malownicza. Klasztor coraz bardziej się przybliża, ale wciąż jest niesamowicie daleko. Czy my na pewno mamy tam dotrzeć?
W 2/3 drogi robimy przerwę na herbatkę i krakersy. Już tak blisko do celu...
Po dwóch godzinach docieramy do Tygrysiego Gniazda. Legenda głosi, że w VIII w. mistrz buddyjski Guru Rinpocze przyleciał tu na grzbiecie tygrysicy i pokonał demona, a następnie stąd rozpoczął szerzenie buddyzmu na okoliczne ziemie. Klasztor zbudowano w XVII w. Po pożarze w 1998 roku klasztor odbudowano. Niezależnie od jego historii i tego jak powstał (jak oni to zbudowali w takim miejscu??? może ufo???) obiekt robi imponujące wrażenie.
Przed wejściem musimy zostawić wszystkie bagaże, aparaty, kamery i telefony w depozycie. Po przeszukaniu przez strażników możemy rozpocząć zwiedzanie. Jeszcze tylko krótka wizyta w klimatycznych kibelkach (oj, dawno takiej "Azji" nie odczułam ) Oglądamy kilka kluczowych pomieszczeń, poznając historię miejsca i zgłębiając tajniki buddyzmu.
Z głowami pełnymi wrażeń i informacji rozpoczynamy marsz w dół. Tu idzie szybciej.
Motocykle, a jakże, czekają równo ustawione. Sprzęgło u Piotrka i starter w moim motku są podobno naprawione. Zobaczymy.
Robimy "kino bambino" bez krępachy przebierając się w ciuchy motocyklowe. Tubylcy trochę dziwnie na nas patrzą... cóż zrobić...
Jest już po 13:00 a przed nami sporo kilometrów. Musimy odpuścić pierwotny plan przejazdu przed dolinę Haa i postanawiamy głównymi drogami dojechać to stolicy królestwa - Thimphu.
Zanim jednak na dobre rozpoczniemy podróż, na jednej z opuszczonych posesji urządzamy sobie przerwę na lunch - suchy prowiant - jajka, kanapki, kurczaki, owoce, soczki - mamy zapakowany w pudełeczka. Stajemy też w "mieście" na tankowanie.
Droga do Thimphu jest częściowo powtórzeniem wczorajszej trasy. Ale i tak jest ciekawa - jak wszystko co tutaj. Przed Thimphu zaczyna lekko padać. Gdy dojeżdżamy do budowanego właśnie posągu Buddy Niezwyciężonego - podobno największego na świecie, mierzącego 51m, dopada nas prawdziwa ulewa. Chronimy się na chwilę pod jakimś roboczym daszkiem na budowie. trzeba przyznać, że Budda robi wrażenie. Plotka głosi, że po drugiej stronie doliny ma powstać analogiczny posąg Wisznu, tak, aby bogowie siedzieli naprzeciw siebie. Dorji, nasz przewodnik, nie potwierdził jednak tej informacji
Następnym punktem programu jest rezerwat takinów. Takin, to narodowe bhutańskie zwierzę objęte ścisłą ochroną, za którego zabicie grozi dożywotnia kara więzienia (taka informacja dla tych, którzy chcieli by spędzić życie w Bhutanie ). Legenda głosi, że takina stworzył szalony mnich, mistrz tanryczny, święty Drukpa Kunley ("The Divine Madman"), łącząc głowę kozy z ciałem krowy. Dla mnie takin nie przypomina żadnego zwierzęcia taki zupełnie podobny do nikogo. Podobno dwa z czterech podgatunków takinów można zobaczyć w Polsce w kilku ogrodach zoologicznych, ale nie takina bhutańskiego.
Przy oglądaniu takinów towarzyszy nam ciekawa para zwierzęcych przyjacół - pies i koza. Koza chyba nie wie że jest kozą - zachowuje się dokładnie tak jak pies... a nawet bardziej piesko niż pies.
Przy wejściu do rezerwatu jest mały lokalny zakład tkacki - kupujemy szaliczki wspierając lokalne rzemiosło.
Przed nami kolejna atrakcja - shopping w stolicy Kupujemy pamiątki w jednym z fajniejszych sklepów, po czym udajemy się na "małe piwo" do lokalnej knajpy o wdzięcznej nazwie Ten Ten Bar. Zaparkowaliśmy motocykle przed rondem, przy którym zatrzymał się też policjant na swoim motocyklu Bajaj Pulsar. Zabrakło mi odwagi, żeby podejść i poprosić o możliwość posiedzenia na policyjnym motku... Ech... może kiedyś będę miała więcej śmiałości na takie akcje
Zanim udamy się do hotelu, idziemy jeszcze zwiedzić jedną z głównych ulic w stolicy, żeby podpatrzeć jak płynie tam życie. Jak? Normalnie - ludzie chodzą, samochody jeżdżą, psy śpią w kwietnikach. Jest spokojnie. Czysto. Nikt się nie narzuca. Fenomenem dla mnie jest to, że bez żadnych obaw zostawiamy na ulicy motocykle, z kluczykami w stacyjkach, z kaskami na lusterkach (na kaskach często mamy kamerki), z plecakami na bagażnikach. Nikt tego nie dotknie. Co najwyżej popatrzy z zaciekawieniem, ale nigdy ze złymi zamiarami.
Nocleg spędzamy w Peaceful Resort. Kolejny wysokiej klasy obiekt hotelowy. Naprawdę jestem pozytywnie zaskoczona - nie spodziewałam się takiego poziomu! Raczymy się whisky K5 i piwem Red Panda Jest pięknie!
Przejechane: 102 km
25 kwietnia 2014 - piątek
Po czym poznać że dzień będzie bardzo intensywny? Po tym, że trzeba wcześnie wstać, a śniadanie jest o 6:30. W Polsce jeszcze niektórzy nie poszli dobrze spać, a my już wstajemy.
KTMy czekają na nas ustawione w równy rządek. Brzydal dalej odpala z kopki - prace serwisowe skupiły się na wymianie pompy sprzęgła w motocyklu Piotrka. Pakujemy rzeczy na naszego hilluxa, na wierzchu zostawiając ciuszki na przebranie - dziś w planie mamy lekki trekking: trasę liczącą 6 km z 600 m przewyższenia. Zdobywamy Taktsang - Tygrysie Gniazdo - klasztor położony na 3120 m n.p.m., wiszący ok. 900 m nad dnem doliny. Jeden z najbardziej charakterystycznych obiektów w Bhutanie.
Podjeżdżamy pod początek szlaku i zostawiamy motocykle na parkingu. Co ciekawe, KTM Piotrka znowu nie ma sprzęgła...
Przebieramy się i ruszamy w górę. Drogę można pokonać na grzbiecie muła, ale jesteśmy twardzi - każdy liczy na własne nogi. I płuca. Im wyżej, tym ciężej się oddycha. Droga jest malownicza. Klasztor coraz bardziej się przybliża, ale wciąż jest niesamowicie daleko. Czy my na pewno mamy tam dotrzeć?
W 2/3 drogi robimy przerwę na herbatkę i krakersy. Już tak blisko do celu...
Po dwóch godzinach docieramy do Tygrysiego Gniazda. Legenda głosi, że w VIII w. mistrz buddyjski Guru Rinpocze przyleciał tu na grzbiecie tygrysicy i pokonał demona, a następnie stąd rozpoczął szerzenie buddyzmu na okoliczne ziemie. Klasztor zbudowano w XVII w. Po pożarze w 1998 roku klasztor odbudowano. Niezależnie od jego historii i tego jak powstał (jak oni to zbudowali w takim miejscu??? może ufo???) obiekt robi imponujące wrażenie.
Przed wejściem musimy zostawić wszystkie bagaże, aparaty, kamery i telefony w depozycie. Po przeszukaniu przez strażników możemy rozpocząć zwiedzanie. Jeszcze tylko krótka wizyta w klimatycznych kibelkach (oj, dawno takiej "Azji" nie odczułam ) Oglądamy kilka kluczowych pomieszczeń, poznając historię miejsca i zgłębiając tajniki buddyzmu.
Z głowami pełnymi wrażeń i informacji rozpoczynamy marsz w dół. Tu idzie szybciej.
Motocykle, a jakże, czekają równo ustawione. Sprzęgło u Piotrka i starter w moim motku są podobno naprawione. Zobaczymy.
Robimy "kino bambino" bez krępachy przebierając się w ciuchy motocyklowe. Tubylcy trochę dziwnie na nas patrzą... cóż zrobić...
Jest już po 13:00 a przed nami sporo kilometrów. Musimy odpuścić pierwotny plan przejazdu przed dolinę Haa i postanawiamy głównymi drogami dojechać to stolicy królestwa - Thimphu.
Zanim jednak na dobre rozpoczniemy podróż, na jednej z opuszczonych posesji urządzamy sobie przerwę na lunch - suchy prowiant - jajka, kanapki, kurczaki, owoce, soczki - mamy zapakowany w pudełeczka. Stajemy też w "mieście" na tankowanie.
Droga do Thimphu jest częściowo powtórzeniem wczorajszej trasy. Ale i tak jest ciekawa - jak wszystko co tutaj. Przed Thimphu zaczyna lekko padać. Gdy dojeżdżamy do budowanego właśnie posągu Buddy Niezwyciężonego - podobno największego na świecie, mierzącego 51m, dopada nas prawdziwa ulewa. Chronimy się na chwilę pod jakimś roboczym daszkiem na budowie. trzeba przyznać, że Budda robi wrażenie. Plotka głosi, że po drugiej stronie doliny ma powstać analogiczny posąg Wisznu, tak, aby bogowie siedzieli naprzeciw siebie. Dorji, nasz przewodnik, nie potwierdził jednak tej informacji
Następnym punktem programu jest rezerwat takinów. Takin, to narodowe bhutańskie zwierzę objęte ścisłą ochroną, za którego zabicie grozi dożywotnia kara więzienia (taka informacja dla tych, którzy chcieli by spędzić życie w Bhutanie ). Legenda głosi, że takina stworzył szalony mnich, mistrz tanryczny, święty Drukpa Kunley ("The Divine Madman"), łącząc głowę kozy z ciałem krowy. Dla mnie takin nie przypomina żadnego zwierzęcia taki zupełnie podobny do nikogo. Podobno dwa z czterech podgatunków takinów można zobaczyć w Polsce w kilku ogrodach zoologicznych, ale nie takina bhutańskiego.
Przy oglądaniu takinów towarzyszy nam ciekawa para zwierzęcych przyjacół - pies i koza. Koza chyba nie wie że jest kozą - zachowuje się dokładnie tak jak pies... a nawet bardziej piesko niż pies.
Przy wejściu do rezerwatu jest mały lokalny zakład tkacki - kupujemy szaliczki wspierając lokalne rzemiosło.
Przed nami kolejna atrakcja - shopping w stolicy Kupujemy pamiątki w jednym z fajniejszych sklepów, po czym udajemy się na "małe piwo" do lokalnej knajpy o wdzięcznej nazwie Ten Ten Bar. Zaparkowaliśmy motocykle przed rondem, przy którym zatrzymał się też policjant na swoim motocyklu Bajaj Pulsar. Zabrakło mi odwagi, żeby podejść i poprosić o możliwość posiedzenia na policyjnym motku... Ech... może kiedyś będę miała więcej śmiałości na takie akcje
Zanim udamy się do hotelu, idziemy jeszcze zwiedzić jedną z głównych ulic w stolicy, żeby podpatrzeć jak płynie tam życie. Jak? Normalnie - ludzie chodzą, samochody jeżdżą, psy śpią w kwietnikach. Jest spokojnie. Czysto. Nikt się nie narzuca. Fenomenem dla mnie jest to, że bez żadnych obaw zostawiamy na ulicy motocykle, z kluczykami w stacyjkach, z kaskami na lusterkach (na kaskach często mamy kamerki), z plecakami na bagażnikach. Nikt tego nie dotknie. Co najwyżej popatrzy z zaciekawieniem, ale nigdy ze złymi zamiarami.
Nocleg spędzamy w Peaceful Resort. Kolejny wysokiej klasy obiekt hotelowy. Naprawdę jestem pozytywnie zaskoczona - nie spodziewałam się takiego poziomu! Raczymy się whisky K5 i piwem Red Panda Jest pięknie!
Przejechane: 102 km
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
Drugie życie w królestwie fallusa
26 kwietnia 2014 - sobota
W nocy nie śpię za dobrze. Chyba jest za ciepło i wiercę się w łóżku. Mimo lekkiego niewyspania znowu nie mogę się doczekać tego, co przyniesie kolejny dzień. Jak zwykle zaczynamy od dobrego śniadania, a następnie zapakowania naszego wozu serwisowego. znowu bagaże nosi nam obsługa hotelu - drobne panienki w tradycyjnych bhutańskich strojach. Czuję się zażenowana patrząc jak w wąskich spódnicach do kostek dźwigają wielkie, ciężkie torby po stromych schodach...
Ruszamy. Droga jest bardzo kręta. Zakręt za zakrętem. Nie mam nawet jak obsługiwać kamerki, bo całą uwagę poświęcam jeździe. Jest wąsko, zakręty są ciasne, często wysypane piaskiem czy ziemią, asfalt ma szczeliny. Naprawdę trzeba się skupić, bo zakręty potrafią zaskoczyć. Generalnie widzę pewną różnicę w oznaczeniach. Gdyby stosować polskie standard, to znaki ostrzegające przed ostrymi zakrętami stałyby tu przed dosłownie każdym zakrętem. Dlatego takimi znakami są oznaczone tylko te 90 stopni i ostrzejsze. No i serpentyny mają swój osobny znak.
Zatrzymujemy się przy immigration ckeck-post, żeby okazać dokumenty. Zauważam, że Brzydal dostał okres - olej kapie na drogę. Niedobrze. Gogo musi to zdiagnozować. Wóz serwisowy nadjeżdża chwilę po nas, co obwieszcza charakterystyczne przegazowanie tuż przed zatrzymaniem Taki "stajl" jazdy ma Gogo. Stwierdza, że to nic groźnego, mogę jechać, zajmie się tym później.
No to jedziemy, żeby zdążyć na otwarcie drogi - trwają prace remontowe i droga jest zamykana dla ruchu na czas prac i otwierana kilka razy w ciągu dnia, żeby przepuścić samochody. Zgrabnie omijamy kolejkę samochodów i wciskamy się na sam początek korka.
Puszczają po chwili ruch i mamy solidny kawałek offroadu - piasek, błoto, dziury. Sama radość Do tego wspinamy się na przełęcz i wbijamy w gęstą mgłę.
Na przełęczy Dochula robimy krótka przerwę. Znajduje się na niej świątynia i 108 stup postawionych tu dla upamiętnienia zwycięstwa Bhutańczyków nad indyjskimi rebeliantami. 55 stup postawiono by uczcić poległych, 45 - tych co przeżyli, pozostałe 8 - "na wszelki wypadek" jakby coś się omsknęło w kalkulacjach
Niestety nie widać panoramy Himalajów - mgła zasłania dosłownie wszystko. Dorji jednak pokazuje nam, gdzie powinny być góry, wraz z ich nazwami i podstawowymi informacjami.
Gogo ogarnia temat oleju w moim motocyklu - już nie cieknie. Jedziemy dalej - za kilkaset metrów zatrzymujemy się na herbatkę. Nie byle jaką - możemy spróbować tej lokalnej, himalajskiej, z masłem i solą. Smakuje jak niedoprawiony rosół. Nic specjalnego, ale myślałam że będzie gorsza. Wolę jednak zwykłą herbatę. Czarną lub zieloną.
Można jechać dalej. Mgła troszkę zelżała, a my w dodatku jedziemy teraz w dół, więc widocznośc jest nieco lepsza. Łagodne winkle nad przepaścią, stosunkowo szeroka droga. Co może się wydarzyć? Włączam kamerkę. Niewinnie zapowiadający się zakręt w lewo zaskakuje jadącego przede mną Grześka. Pech chce, że z przeciwka jedzie ciężarówka (a jakże, marki tata). Grzesiek wpada pod jej koła. Jemu nic się nie dzieje, ale motocykl jest skasowany. Grzesiek notuje datę swoich drugich narodzin, całość ekipy sprawnie ładuje skasowanego KTMa na ciężarówkę, która zawiezie go do Thimphu. Naprawdę pech... pół godziny przed i po tej ciężarówce nie było żadnego innego pojazdu... Ola oddaje swój motocykl Grześkowi, żeby mógł jechać dalej, a sama wsiada jako pasażerka na moto Sambora.
Przez incydent na serpentynie o 13 minut spóźniamy się na otwarcie kolejnego odcinka drogi będącego w remoncie i musimy czekać półtorej godziny. Czas upływa na pogaduchach, jedzeniu mango, gadaniu z Niemcami mieszkającymi w Bhutanie. Jest leniwie, w końcu to wakacje i odpoczynek, a nie pogoń za wrażeniami z zegarkiem w ręku.
Po odblokowaniu drogi jedziemy dalej.
Dojeżdżamy do miejscowości Sopsokha, gdzie jemy lunch i zwiedzamy świątynię. Lunch jak zwykle pyszny, zawierający kilka bardzo lokalnych potraw. Wioseczka też dość charakterystyczna - wszystkie domy udekorowane malowidłami fallusów - przynosi to szczęście i chroni przed złymi mocami.
Również świątynia, Chime Lahkang, jest utrzymana "w tym klimacie". Drukpa Kunley (ten od takinów i tantryzmu) pokonał tu demona i w tym miejscu postawiono stupę. Świątynia za to wyrosła w miejscu, gdzie szalony mnich postawił drewnianego fallusa. Ot, taki szalony mnich od penisów Pielgrzymi, przybywający do świątyni mogą zostać pobłogosławieni 25-centymetrowym fallusem przez lokalnych mnichów. Przybywają tu głównie kobiety, modląc się o potomstwo.
Po zwiedzaniu świątyni czas na fallusowe zakupy. Jest mnóstwo zabawy
Trzeba jednak jechać dalej. Za kilkanaście kilometrów mamy kolejny cel dzisiejszego dnia - Punakha Dzong. Jest trochę późno i nie chcą nas wpuścić do środka, ale udaje się nam jakoś przekonać strażników i wchodzimy pozwiedzać. Guru Rinpocze przepowiedział, że dzong powstanie na głowie słonia. W XVII w. Szabdrung Nagawang Namgyal (przywódca, który zjednoczył Bhutan) znalazł wzgórze wyglądające jak głowa słonia (w sumie trzeba mieć dość bujna wyobraźnię, zeby to dostrzec, ale niech będzie) i zlecił budowę dzongu. Podobno architekt we śnie został przeniesiony do nieba, a po przebudzeniu zbudował najwspanialszy i najpiękniejszy dzong na podobieństwo tego, co zobaczył we śnie. Dznog rzeczywiście jest bajeczny - malowniczo usytuowany, piękny, wymuskany... Nie dziwię się, ze tu odbywają się najważniejsze wydarzenia państwowe i festiwale.
Po wizycie w dzongu jedziemy w jeszcze jedno ciekawe miejsce - wspinamy się na szczyt wzgórza, by odiwdzić klasztor mniszek. Ciekawe miejsce, z ciekawymi lokatorkami, które są dużo bardziej otwarte niż mnisi (płci męskiej ) Zostaję zaproszona do grupki mniszek grających na jakichś piszczałkach. Miło sobie pogawędziłyśmy. Ale gdzy chciałam odiwdzić grupkę mniszek kapiących się w basenie czy sadzawce, zostałam "wyproszona". No fakt, gdzie ja z buciorami do "kąpieli"
Gdy docieramy do hotelu już zmierzcha. Wieczór upływa na świętowaniu ponownych narodzin Grześka cudownie ocalałego od "taty". Na zdrowie!
Przejechane: 102 km
26 kwietnia 2014 - sobota
W nocy nie śpię za dobrze. Chyba jest za ciepło i wiercę się w łóżku. Mimo lekkiego niewyspania znowu nie mogę się doczekać tego, co przyniesie kolejny dzień. Jak zwykle zaczynamy od dobrego śniadania, a następnie zapakowania naszego wozu serwisowego. znowu bagaże nosi nam obsługa hotelu - drobne panienki w tradycyjnych bhutańskich strojach. Czuję się zażenowana patrząc jak w wąskich spódnicach do kostek dźwigają wielkie, ciężkie torby po stromych schodach...
Ruszamy. Droga jest bardzo kręta. Zakręt za zakrętem. Nie mam nawet jak obsługiwać kamerki, bo całą uwagę poświęcam jeździe. Jest wąsko, zakręty są ciasne, często wysypane piaskiem czy ziemią, asfalt ma szczeliny. Naprawdę trzeba się skupić, bo zakręty potrafią zaskoczyć. Generalnie widzę pewną różnicę w oznaczeniach. Gdyby stosować polskie standard, to znaki ostrzegające przed ostrymi zakrętami stałyby tu przed dosłownie każdym zakrętem. Dlatego takimi znakami są oznaczone tylko te 90 stopni i ostrzejsze. No i serpentyny mają swój osobny znak.
Zatrzymujemy się przy immigration ckeck-post, żeby okazać dokumenty. Zauważam, że Brzydal dostał okres - olej kapie na drogę. Niedobrze. Gogo musi to zdiagnozować. Wóz serwisowy nadjeżdża chwilę po nas, co obwieszcza charakterystyczne przegazowanie tuż przed zatrzymaniem Taki "stajl" jazdy ma Gogo. Stwierdza, że to nic groźnego, mogę jechać, zajmie się tym później.
No to jedziemy, żeby zdążyć na otwarcie drogi - trwają prace remontowe i droga jest zamykana dla ruchu na czas prac i otwierana kilka razy w ciągu dnia, żeby przepuścić samochody. Zgrabnie omijamy kolejkę samochodów i wciskamy się na sam początek korka.
Puszczają po chwili ruch i mamy solidny kawałek offroadu - piasek, błoto, dziury. Sama radość Do tego wspinamy się na przełęcz i wbijamy w gęstą mgłę.
Na przełęczy Dochula robimy krótka przerwę. Znajduje się na niej świątynia i 108 stup postawionych tu dla upamiętnienia zwycięstwa Bhutańczyków nad indyjskimi rebeliantami. 55 stup postawiono by uczcić poległych, 45 - tych co przeżyli, pozostałe 8 - "na wszelki wypadek" jakby coś się omsknęło w kalkulacjach
Niestety nie widać panoramy Himalajów - mgła zasłania dosłownie wszystko. Dorji jednak pokazuje nam, gdzie powinny być góry, wraz z ich nazwami i podstawowymi informacjami.
Gogo ogarnia temat oleju w moim motocyklu - już nie cieknie. Jedziemy dalej - za kilkaset metrów zatrzymujemy się na herbatkę. Nie byle jaką - możemy spróbować tej lokalnej, himalajskiej, z masłem i solą. Smakuje jak niedoprawiony rosół. Nic specjalnego, ale myślałam że będzie gorsza. Wolę jednak zwykłą herbatę. Czarną lub zieloną.
Można jechać dalej. Mgła troszkę zelżała, a my w dodatku jedziemy teraz w dół, więc widocznośc jest nieco lepsza. Łagodne winkle nad przepaścią, stosunkowo szeroka droga. Co może się wydarzyć? Włączam kamerkę. Niewinnie zapowiadający się zakręt w lewo zaskakuje jadącego przede mną Grześka. Pech chce, że z przeciwka jedzie ciężarówka (a jakże, marki tata). Grzesiek wpada pod jej koła. Jemu nic się nie dzieje, ale motocykl jest skasowany. Grzesiek notuje datę swoich drugich narodzin, całość ekipy sprawnie ładuje skasowanego KTMa na ciężarówkę, która zawiezie go do Thimphu. Naprawdę pech... pół godziny przed i po tej ciężarówce nie było żadnego innego pojazdu... Ola oddaje swój motocykl Grześkowi, żeby mógł jechać dalej, a sama wsiada jako pasażerka na moto Sambora.
Przez incydent na serpentynie o 13 minut spóźniamy się na otwarcie kolejnego odcinka drogi będącego w remoncie i musimy czekać półtorej godziny. Czas upływa na pogaduchach, jedzeniu mango, gadaniu z Niemcami mieszkającymi w Bhutanie. Jest leniwie, w końcu to wakacje i odpoczynek, a nie pogoń za wrażeniami z zegarkiem w ręku.
Po odblokowaniu drogi jedziemy dalej.
Dojeżdżamy do miejscowości Sopsokha, gdzie jemy lunch i zwiedzamy świątynię. Lunch jak zwykle pyszny, zawierający kilka bardzo lokalnych potraw. Wioseczka też dość charakterystyczna - wszystkie domy udekorowane malowidłami fallusów - przynosi to szczęście i chroni przed złymi mocami.
Również świątynia, Chime Lahkang, jest utrzymana "w tym klimacie". Drukpa Kunley (ten od takinów i tantryzmu) pokonał tu demona i w tym miejscu postawiono stupę. Świątynia za to wyrosła w miejscu, gdzie szalony mnich postawił drewnianego fallusa. Ot, taki szalony mnich od penisów Pielgrzymi, przybywający do świątyni mogą zostać pobłogosławieni 25-centymetrowym fallusem przez lokalnych mnichów. Przybywają tu głównie kobiety, modląc się o potomstwo.
Po zwiedzaniu świątyni czas na fallusowe zakupy. Jest mnóstwo zabawy
Trzeba jednak jechać dalej. Za kilkanaście kilometrów mamy kolejny cel dzisiejszego dnia - Punakha Dzong. Jest trochę późno i nie chcą nas wpuścić do środka, ale udaje się nam jakoś przekonać strażników i wchodzimy pozwiedzać. Guru Rinpocze przepowiedział, że dzong powstanie na głowie słonia. W XVII w. Szabdrung Nagawang Namgyal (przywódca, który zjednoczył Bhutan) znalazł wzgórze wyglądające jak głowa słonia (w sumie trzeba mieć dość bujna wyobraźnię, zeby to dostrzec, ale niech będzie) i zlecił budowę dzongu. Podobno architekt we śnie został przeniesiony do nieba, a po przebudzeniu zbudował najwspanialszy i najpiękniejszy dzong na podobieństwo tego, co zobaczył we śnie. Dznog rzeczywiście jest bajeczny - malowniczo usytuowany, piękny, wymuskany... Nie dziwię się, ze tu odbywają się najważniejsze wydarzenia państwowe i festiwale.
Po wizycie w dzongu jedziemy w jeszcze jedno ciekawe miejsce - wspinamy się na szczyt wzgórza, by odiwdzić klasztor mniszek. Ciekawe miejsce, z ciekawymi lokatorkami, które są dużo bardziej otwarte niż mnisi (płci męskiej ) Zostaję zaproszona do grupki mniszek grających na jakichś piszczałkach. Miło sobie pogawędziłyśmy. Ale gdzy chciałam odiwdzić grupkę mniszek kapiących się w basenie czy sadzawce, zostałam "wyproszona". No fakt, gdzie ja z buciorami do "kąpieli"
Gdy docieramy do hotelu już zmierzcha. Wieczór upływa na świętowaniu ponownych narodzin Grześka cudownie ocalałego od "taty". Na zdrowie!
Przejechane: 102 km
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
Jakoś "nie tak"
27 kwietnia 2014 - niedziela
Coś z dniem dzisiejszym jest nie tak. Złe fluidy. Na "dzień dobry" płyną z Polski złe wiadomości o śmierci motocyklisty którego większość z nas znała lub przynajmniej kojarzyła. Oj, to nie jest dobry początek dnia.
Wyjeżdżamy z hotelu. Staram się koncentrować na jeździe, ale myśli gdzieś uciekają. Muszę bardzo uważać, nie chcę popełnić jakiegoś głupiego błędu. Droga jest dzisiaj dość wymagająca. Przed nami kilka przełęczy, dolin i dość sporo kilometrów. Pierwszy odcinek, który pokonujemy jest trochę offroadowy - nawierzchnia jest jaka jest, a zakrętów setki. Czuję takie dziwne zmęczenie. Co jest? Kryzys czwartego dnia? Może.
Widoki jak zwykle fantastyczne. Pogoda jakaś taka niewyraźna, ale i tak jest pięknie... tylko ta głowa zaprzątnięta nie tym co trzeba...
Dojeżdżamy do knajpki i stajemy na przerwę na herbatkę. Zaczyna padać. Przeczekujemy deszcz przegryzając krakersy i hurtowo kupując ogniste penisy... Nie pytajcie ile egzemplarzy mam już w swoim bagażu...
Przestało padać, możemy jechać dalej. Ruszam za Olą i chłoniemy zakręty, jeden po drugim. Zaczyna mi się lepiej jechać. Niestety herbatka zaczyna dawać o sobie znać więc zatrzymuję się na poboczu. Przy okazji cykam kilka fotek innym uczestnikom wyjazdu. Jako ostatnia dojeżdżam do wylotu doliny Phobjikha, w którą skręcamy, by odwiedzić klasztor podlegający innemu odłamowi buddyzmu, niż te zwiedzane w poprzednich dniach.
Sama dolina też jest ciekawa, bo leży na 3000 m n.p.m. Krajobraz jak zwykle oczarowuje. W jednym miejscu pasie się wielkie stado jaków. Obiecuję sobie, że w drodze powrotnej zatrzymam się i zrobię im kilka fotek.
Dojeżdżamy do wioski na końcu doliny i parkujemy pod świątynią na wyznaczonym miejscu. Jakoś tak swojsko tu... niekomercyjnie.
Sam klasztor jest trochę "tandetny" w porównaniu z tymi, które widzieliśmy do tej pory. Na podłodze zamiast desek jest linoleum, a na ścianach zamiast malowideł wydruki wielkoformatowe. Trochę dziwny klimat, ale na pewno jest to łatwiejsze w utrzymaniu i konserwacji.
Wracamy do głównej drogi. Po stadku jaków nie ma śladu. Tzn są tylko ich kupy, ale zwierzaków juz nie ma - zapadły się pod ziemię. Szkoda...
Grzesiek znowu zalicza glebę - tym razem uślizguje mu się przednie koło przy dohamowaniu przed zakrętem. Oby już wykorzystał limit na ten wyjazd... Niestety nie jest to jego ostatnia przygoda w dniu dzisiejszym - po wjechaniu na główną drogę przed nami pojawiła się taka ciągniko-"kosiarka". Przy próbie wyprzedzenia jej przez Grześka nastąpiła możę nie kolizja, ale na pewno mocne zbliżenie, bo kosiarka wyjątkowo szeroko rozpoczęła wjazd w zakręt, wbijając się na tor jazdy Grześka. Może to już naprawdę wszystko co się ma wydarzyć? A może to ja przynoszę Grześkowi pecha gdy jadę za nim?
Kierujemy się na najbliższą przełęcz - Pelela, na wysokości ponad 3300 m n.p.m. Czekamy aż pojawi się cała grupa obserwując pracę na dwóch "straganach" na przełęczy - panie tkają szaliczki czy inne rzeczy i handlują nimi, jak i serem z mleka jaka... Nie kupiłam...
Kiełkuje pomysł, żeby wyjechać jeszcze ciut wyżej, jedną z dróżek prowadzących z przełęczy. Decydujemy się więc na mały offik. Warto było.
Za przełęczą zatrzymujemy się na lunch. Jak zwykle mnóstwo pysznego jedzenia. Na deser biorę cukierka o smaku mango. Po chwili wypluwam, bo jego wnętrze jest makabrycznie słone!
Jedziemy dalej. Pogoda znowu się załamuje i pada. W deszczu docieramy do stupy Chendebji. Podobno pierwotnie miała mieć nieco inny kształt, wzorowany na nepalskiej światyni Bodnath. Architekt, żeby nie zapomnieć jak ma wyglądać wyrzeźbił kształt w korzeniu rzodkwi, ta jednak podczas podróży wyschła i nieco się wydłużyła, stąd też kształt budowli jest bardziej "smukły" niż pierwowzoru.
Dalszą część trasy pokonujemy każdy swoim tempem.
Pogoda nie rozpieszcza, dlatego też nie zatrzymuję się w miejscu, z którego podobno pięknie widać dzong w Trongsa. Zresztą, nie bardzo nawet umiem zidentyfikować to miejsce
Dojeżdżam do mostu, przy którym stoją Grzesiek i Wujek. Za mostem jest check-post, więc i tak musimy na wszystkich zaczekać. Robimy to więc pod daszkiem tablicy przeznaczonej na ogłoszenia wyborcze.
Pada, więc odpuszczamy sobie dzisiaj zwiedzanie dzongu w Trongsa. Jedziemy prosto do hotelu, gdzie ładnie ustawiamy motocykle, tak, aby Gogo nie musiał ich przestawiać Tradycyjnie zanim rozlokujemy się w pokojach pijemy powitalną herbatkę i piwko... ja moje w połowie rozlewam na stolik w recepcji. Jakiś ten dzień nie do końca chyba jest udany...
Przejechane: 184 km
27 kwietnia 2014 - niedziela
Coś z dniem dzisiejszym jest nie tak. Złe fluidy. Na "dzień dobry" płyną z Polski złe wiadomości o śmierci motocyklisty którego większość z nas znała lub przynajmniej kojarzyła. Oj, to nie jest dobry początek dnia.
Wyjeżdżamy z hotelu. Staram się koncentrować na jeździe, ale myśli gdzieś uciekają. Muszę bardzo uważać, nie chcę popełnić jakiegoś głupiego błędu. Droga jest dzisiaj dość wymagająca. Przed nami kilka przełęczy, dolin i dość sporo kilometrów. Pierwszy odcinek, który pokonujemy jest trochę offroadowy - nawierzchnia jest jaka jest, a zakrętów setki. Czuję takie dziwne zmęczenie. Co jest? Kryzys czwartego dnia? Może.
Widoki jak zwykle fantastyczne. Pogoda jakaś taka niewyraźna, ale i tak jest pięknie... tylko ta głowa zaprzątnięta nie tym co trzeba...
Dojeżdżamy do knajpki i stajemy na przerwę na herbatkę. Zaczyna padać. Przeczekujemy deszcz przegryzając krakersy i hurtowo kupując ogniste penisy... Nie pytajcie ile egzemplarzy mam już w swoim bagażu...
Przestało padać, możemy jechać dalej. Ruszam za Olą i chłoniemy zakręty, jeden po drugim. Zaczyna mi się lepiej jechać. Niestety herbatka zaczyna dawać o sobie znać więc zatrzymuję się na poboczu. Przy okazji cykam kilka fotek innym uczestnikom wyjazdu. Jako ostatnia dojeżdżam do wylotu doliny Phobjikha, w którą skręcamy, by odwiedzić klasztor podlegający innemu odłamowi buddyzmu, niż te zwiedzane w poprzednich dniach.
Sama dolina też jest ciekawa, bo leży na 3000 m n.p.m. Krajobraz jak zwykle oczarowuje. W jednym miejscu pasie się wielkie stado jaków. Obiecuję sobie, że w drodze powrotnej zatrzymam się i zrobię im kilka fotek.
Dojeżdżamy do wioski na końcu doliny i parkujemy pod świątynią na wyznaczonym miejscu. Jakoś tak swojsko tu... niekomercyjnie.
Sam klasztor jest trochę "tandetny" w porównaniu z tymi, które widzieliśmy do tej pory. Na podłodze zamiast desek jest linoleum, a na ścianach zamiast malowideł wydruki wielkoformatowe. Trochę dziwny klimat, ale na pewno jest to łatwiejsze w utrzymaniu i konserwacji.
Wracamy do głównej drogi. Po stadku jaków nie ma śladu. Tzn są tylko ich kupy, ale zwierzaków juz nie ma - zapadły się pod ziemię. Szkoda...
Grzesiek znowu zalicza glebę - tym razem uślizguje mu się przednie koło przy dohamowaniu przed zakrętem. Oby już wykorzystał limit na ten wyjazd... Niestety nie jest to jego ostatnia przygoda w dniu dzisiejszym - po wjechaniu na główną drogę przed nami pojawiła się taka ciągniko-"kosiarka". Przy próbie wyprzedzenia jej przez Grześka nastąpiła możę nie kolizja, ale na pewno mocne zbliżenie, bo kosiarka wyjątkowo szeroko rozpoczęła wjazd w zakręt, wbijając się na tor jazdy Grześka. Może to już naprawdę wszystko co się ma wydarzyć? A może to ja przynoszę Grześkowi pecha gdy jadę za nim?
Kierujemy się na najbliższą przełęcz - Pelela, na wysokości ponad 3300 m n.p.m. Czekamy aż pojawi się cała grupa obserwując pracę na dwóch "straganach" na przełęczy - panie tkają szaliczki czy inne rzeczy i handlują nimi, jak i serem z mleka jaka... Nie kupiłam...
Kiełkuje pomysł, żeby wyjechać jeszcze ciut wyżej, jedną z dróżek prowadzących z przełęczy. Decydujemy się więc na mały offik. Warto było.
Za przełęczą zatrzymujemy się na lunch. Jak zwykle mnóstwo pysznego jedzenia. Na deser biorę cukierka o smaku mango. Po chwili wypluwam, bo jego wnętrze jest makabrycznie słone!
Jedziemy dalej. Pogoda znowu się załamuje i pada. W deszczu docieramy do stupy Chendebji. Podobno pierwotnie miała mieć nieco inny kształt, wzorowany na nepalskiej światyni Bodnath. Architekt, żeby nie zapomnieć jak ma wyglądać wyrzeźbił kształt w korzeniu rzodkwi, ta jednak podczas podróży wyschła i nieco się wydłużyła, stąd też kształt budowli jest bardziej "smukły" niż pierwowzoru.
Dalszą część trasy pokonujemy każdy swoim tempem.
Pogoda nie rozpieszcza, dlatego też nie zatrzymuję się w miejscu, z którego podobno pięknie widać dzong w Trongsa. Zresztą, nie bardzo nawet umiem zidentyfikować to miejsce
Dojeżdżam do mostu, przy którym stoją Grzesiek i Wujek. Za mostem jest check-post, więc i tak musimy na wszystkich zaczekać. Robimy to więc pod daszkiem tablicy przeznaczonej na ogłoszenia wyborcze.
Pada, więc odpuszczamy sobie dzisiaj zwiedzanie dzongu w Trongsa. Jedziemy prosto do hotelu, gdzie ładnie ustawiamy motocykle, tak, aby Gogo nie musiał ich przestawiać Tradycyjnie zanim rozlokujemy się w pokojach pijemy powitalną herbatkę i piwko... ja moje w połowie rozlewam na stolik w recepcji. Jakiś ten dzień nie do końca chyba jest udany...
Przejechane: 184 km
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
Gang Dzikich Wieprzy
28 kwietnia 2014 - poniedziałek
Znowu dzień się zapowiada gorzej niż lepiej... dostaję wiadomość, która trochę ścina mnie z nóg... A pojechałam się resetować i chilloutować... kurde! Czasem żałuję, że technologia umożliwia takie szybkie przesyłanie informacji... Mimo tego, poranek jest piękny - zapowiada się wspaniała pogoda, niezbyt wiele kilometrów do przejechania i mnóstwo atrakcji po drodze.
Wczorajsze ustawienie motocykli było chyba dobre - Gogo ich nie przestawił. Pakujemy manatki na wóz serwisowy (tzn znowu robią to dziewczęta z obsługi hotelowej w swoich pięknych strojach... muszę przyznać, że w swoich coraz brudniejszych motociuchach czuję się przy nich lekko nie na miejscu...
Ruszamy! Pierwszy z odwiedzanych obiektów to dzong w Trongsa. Największy, imponująco położony, zawieszony nad doliną. Fantastyczny widok. Witać też stąd jak malownicze jest usytuowanie hotelu, w którym spaliśmy. Naprawdę standard noclegów jest niesamowity! Spodziewałam się czegoś połowę gorszego, a i tak byłabym wtedy zadowolona! Dzong w Trongsa nie jest tak wymuskany i idealny jak ten w Phunace, ale przez to chyba bardziej "rzeczywisty". Dorji jak zwykle zasypuje nas ogromną ilością informacji dotyczących miejsca, w którym jesteśmy, legend, podań, i buddyjskich wierzeń. Szczególnie dużo czasu poświęca kołu życia jako najprostszej reprezentacji tego czym jest buddyzm. Czy aby na pewno najprostszej? Od informacji mam kwadratową głowę...
Po wyjściu z dzongu usiłujemy objąć pień wielgachnego cyprysa, ale nie udaje się nam to, za to jest jak zwykle sporo śmiechu.
Jedziemy zatankować. Idzie całkiem sprawnie. Choć na przestrzeni kilku metrów gdzieś gubię wężyk odpowietrzający od korka baku.
Następnie udajemy się do muzeum, drugiego, które odwiedzamy w Bhutanie. Głównym punktem jest prezentacja filmu o historii, kulturze Bhutanu i buddyzmie. Fajnie porządkuje informacje. Standardowo w muzeum nie można robić zdjęć, ani nawet wnosić aparatów fotograficznych czy telefonów.
Czas nagli, więc jedziemy dalej. Standardowo droga to same zakręty.
Mam w sobie jakąś dziwną złość i tempo jazdy rzędu 40 km/h mi nie leży. Wyprzedzam więc wszystkich i jadę 10 km/h więcej. O tak, teraz jest dobrze.
Dojeżdżam do przełęczy YatongLa na wysokości ok. 3400 m n.p.m. i czekam na resztę.
Od tej pory jedziemy względnie "kupą".
Dojeżdżamy do miasteczka, gdzie jemy lunch z boxów i przy okazji poznajemy Chrisa i kilku ludzi z Bhutan Dragons - charytatywnego klubu motocyklowego, który działa w Bhutanie. "Smoki" stacjonują dzisiaj w tym samym miasteczku, do którego i my się udajemy. Chris zaprasza nas na wspólną kolację i inne wieczorne atrakcje. "Będzie, będzie zabawa, będzie się działo, i znowu nocy będzie mało..." Jakoś tak samo zagrało mi w głowie
Po lunchu Chris i spółka eskortują nas do Jakaru. Po drodze odwiedzamy sklepik z wyrobami z wełny jaków. Ceny zabójczo niskie, ale jakoś nie mam potrzeby kupienia dywanika czy czapki.
W Jakarze stajemy na kawę. Kawa z ekspresu to nie lada rarytas, bo zwykle dostaje się tu kawopodobną lurę, więc wszyscy kawosze korzystają z okazji i zamawiają co bardziej wymyślne double-espresso-latte-macchiato-cappuccino Ja wybieram gorącą czekoladę. Po kawie ruszamy na zakupy pamiątek na głównej ulicy - głównym towarem stają się koszulki. Wujek kupuje chyba z 5... jak rozumiem nie przewiduje już prania na tym wyjeździe.
Nocleg mamy w Swiss Guesthouse - u Szwajcara, który przeniósł się do Jakaru i oprócz hotelu ma tutaj browar (Red Panda) i wytwórnię serów. Można ją odwiedzić, ale nie dzisiaj, bo już jest zamknięta. Może jutro się uda.
Jedziemy do hotelu, gdzie głównym punktem programu jest nauka rozpalania ognia w kozie ogrzewającej pokój. Jest tu dość chłodno, więc to dość przydatna umiejętność. W łazience różnorodność gniazdek elektrycznych przyprawia o lekki ból głowy...
Oczywiście idziemy na "bazowe" piwko do baru.
Wieczorem podjeżdżają pod nas samochody, które zawożą nas na kolację z Bhutan Dragons. Jest wesoło, są przemowy, picie dziwnych trunków z kanisterków, kolacja i tort przybrany pomidorami. I żubrówka z kieliszków do martini Grzesiek staje się gwiazdą wieczoru za sprawą filmiku z kraksą z ciężarówką.
Po kolacji czas na kolejną rozrywkę - klub karaoke. W wyniku drobnego nieporozumienia, dwa z trzech wożących nas samochodów wracają z nami do hotelu, ale po chwili znowu jedziemy "do miasta" i próbujemy znaleźć lokal. Nasza pani kierowca prowadzi nas w jakieś tajne zaułki, ale odbijamy się od zamkniętych drzwi. Ups, czyżby ten lokal był aż tak "podejrzany"? Chodzimy przez jakieś podwórka, po drabinach, aż w końcu trafiamy do właściwego lokalu. A w środku... masa ludzi, na scenie panie w tradycyjnych strojach wdzięczą się w tańcu i śpiewie...
Bhutan Dragons chcą nas koniecznie namówić jeszcze na nocnego grilla u nich w hotelu, ale odpuszczamy. Jutro mamy dzień offroadu i musimy być w miarę sprawni, Jacek i Grzesiek chyba są zawiedzeni. Imprezowa mapa zapłonu chyba włączyła się u nich na dobre...
Po powrocie do hotelu stwierdzam, że ogień w piecyku zgasł i jest trochę zimno. Próbuję rozpalić, ale nie udaje mi się to. Szyszki służące do rozpalania są zbyt wilgotne... Zrezygnowana ubieram ciuszki z wełny merynosa i idę spać. Nie zmarznę.
Przejechane: 81 km
28 kwietnia 2014 - poniedziałek
Znowu dzień się zapowiada gorzej niż lepiej... dostaję wiadomość, która trochę ścina mnie z nóg... A pojechałam się resetować i chilloutować... kurde! Czasem żałuję, że technologia umożliwia takie szybkie przesyłanie informacji... Mimo tego, poranek jest piękny - zapowiada się wspaniała pogoda, niezbyt wiele kilometrów do przejechania i mnóstwo atrakcji po drodze.
Wczorajsze ustawienie motocykli było chyba dobre - Gogo ich nie przestawił. Pakujemy manatki na wóz serwisowy (tzn znowu robią to dziewczęta z obsługi hotelowej w swoich pięknych strojach... muszę przyznać, że w swoich coraz brudniejszych motociuchach czuję się przy nich lekko nie na miejscu...
Ruszamy! Pierwszy z odwiedzanych obiektów to dzong w Trongsa. Największy, imponująco położony, zawieszony nad doliną. Fantastyczny widok. Witać też stąd jak malownicze jest usytuowanie hotelu, w którym spaliśmy. Naprawdę standard noclegów jest niesamowity! Spodziewałam się czegoś połowę gorszego, a i tak byłabym wtedy zadowolona! Dzong w Trongsa nie jest tak wymuskany i idealny jak ten w Phunace, ale przez to chyba bardziej "rzeczywisty". Dorji jak zwykle zasypuje nas ogromną ilością informacji dotyczących miejsca, w którym jesteśmy, legend, podań, i buddyjskich wierzeń. Szczególnie dużo czasu poświęca kołu życia jako najprostszej reprezentacji tego czym jest buddyzm. Czy aby na pewno najprostszej? Od informacji mam kwadratową głowę...
Po wyjściu z dzongu usiłujemy objąć pień wielgachnego cyprysa, ale nie udaje się nam to, za to jest jak zwykle sporo śmiechu.
Jedziemy zatankować. Idzie całkiem sprawnie. Choć na przestrzeni kilku metrów gdzieś gubię wężyk odpowietrzający od korka baku.
Następnie udajemy się do muzeum, drugiego, które odwiedzamy w Bhutanie. Głównym punktem jest prezentacja filmu o historii, kulturze Bhutanu i buddyzmie. Fajnie porządkuje informacje. Standardowo w muzeum nie można robić zdjęć, ani nawet wnosić aparatów fotograficznych czy telefonów.
Czas nagli, więc jedziemy dalej. Standardowo droga to same zakręty.
Mam w sobie jakąś dziwną złość i tempo jazdy rzędu 40 km/h mi nie leży. Wyprzedzam więc wszystkich i jadę 10 km/h więcej. O tak, teraz jest dobrze.
Dojeżdżam do przełęczy YatongLa na wysokości ok. 3400 m n.p.m. i czekam na resztę.
Od tej pory jedziemy względnie "kupą".
Dojeżdżamy do miasteczka, gdzie jemy lunch z boxów i przy okazji poznajemy Chrisa i kilku ludzi z Bhutan Dragons - charytatywnego klubu motocyklowego, który działa w Bhutanie. "Smoki" stacjonują dzisiaj w tym samym miasteczku, do którego i my się udajemy. Chris zaprasza nas na wspólną kolację i inne wieczorne atrakcje. "Będzie, będzie zabawa, będzie się działo, i znowu nocy będzie mało..." Jakoś tak samo zagrało mi w głowie
Po lunchu Chris i spółka eskortują nas do Jakaru. Po drodze odwiedzamy sklepik z wyrobami z wełny jaków. Ceny zabójczo niskie, ale jakoś nie mam potrzeby kupienia dywanika czy czapki.
W Jakarze stajemy na kawę. Kawa z ekspresu to nie lada rarytas, bo zwykle dostaje się tu kawopodobną lurę, więc wszyscy kawosze korzystają z okazji i zamawiają co bardziej wymyślne double-espresso-latte-macchiato-cappuccino Ja wybieram gorącą czekoladę. Po kawie ruszamy na zakupy pamiątek na głównej ulicy - głównym towarem stają się koszulki. Wujek kupuje chyba z 5... jak rozumiem nie przewiduje już prania na tym wyjeździe.
Nocleg mamy w Swiss Guesthouse - u Szwajcara, który przeniósł się do Jakaru i oprócz hotelu ma tutaj browar (Red Panda) i wytwórnię serów. Można ją odwiedzić, ale nie dzisiaj, bo już jest zamknięta. Może jutro się uda.
Jedziemy do hotelu, gdzie głównym punktem programu jest nauka rozpalania ognia w kozie ogrzewającej pokój. Jest tu dość chłodno, więc to dość przydatna umiejętność. W łazience różnorodność gniazdek elektrycznych przyprawia o lekki ból głowy...
Oczywiście idziemy na "bazowe" piwko do baru.
Wieczorem podjeżdżają pod nas samochody, które zawożą nas na kolację z Bhutan Dragons. Jest wesoło, są przemowy, picie dziwnych trunków z kanisterków, kolacja i tort przybrany pomidorami. I żubrówka z kieliszków do martini Grzesiek staje się gwiazdą wieczoru za sprawą filmiku z kraksą z ciężarówką.
Po kolacji czas na kolejną rozrywkę - klub karaoke. W wyniku drobnego nieporozumienia, dwa z trzech wożących nas samochodów wracają z nami do hotelu, ale po chwili znowu jedziemy "do miasta" i próbujemy znaleźć lokal. Nasza pani kierowca prowadzi nas w jakieś tajne zaułki, ale odbijamy się od zamkniętych drzwi. Ups, czyżby ten lokal był aż tak "podejrzany"? Chodzimy przez jakieś podwórka, po drabinach, aż w końcu trafiamy do właściwego lokalu. A w środku... masa ludzi, na scenie panie w tradycyjnych strojach wdzięczą się w tańcu i śpiewie...
Bhutan Dragons chcą nas koniecznie namówić jeszcze na nocnego grilla u nich w hotelu, ale odpuszczamy. Jutro mamy dzień offroadu i musimy być w miarę sprawni, Jacek i Grzesiek chyba są zawiedzeni. Imprezowa mapa zapłonu chyba włączyła się u nich na dobre...
Po powrocie do hotelu stwierdzam, że ogień w piecyku zgasł i jest trochę zimno. Próbuję rozpalić, ale nie udaje mi się to. Szyszki służące do rozpalania są zbyt wilgotne... Zrezygnowana ubieram ciuszki z wełny merynosa i idę spać. Nie zmarznę.
Przejechane: 81 km
- miroslaw123
- oktany w żyłach
- Posty: 3622
- Rejestracja: 14.06.2009, 13:28
- Mój motocykl: XL650V
- Lokalizacja: Kraków
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
uff, ślizg pod "tatę" był bardzo szczęśliwy
Ps. Kowalski nie mówił, że jedzie z Tobą na wakacje tajemnice
aaa zmieniasz gejesa na kateema
Ps. Kowalski nie mówił, że jedzie z Tobą na wakacje tajemnice
aaa zmieniasz gejesa na kateema
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
No było więcej szczęścia niż rozumu w tej akcji.
Kowalski wygrał w plebiscycie "którego pingwina zabrać" tzn w sumie wygrał Król Julian ale nie mam
Kowalski wygrał w plebiscycie "którego pingwina zabrać" tzn w sumie wygrał Król Julian ale nie mam
- mr bulwa
- czyściciel nagaru
- Posty: 624
- Rejestracja: 26.09.2008, 10:44
- Mój motocykl: XL600V
- Lokalizacja: Poznań
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
Super fotki i relacja!
PS. Dla ścisłości - Drukpa Kunlej nie był mnichem tylko joginem - miał (ponoć) kilkaset szczęśliwych partnerek
PS. Dla ścisłości - Drukpa Kunlej nie był mnichem tylko joginem - miał (ponoć) kilkaset szczęśliwych partnerek
_______________________________________________
Nie ma drogi do szczęścia. To szczęście jest drogą.
Budda Siddhartha Gautama
Nie ma drogi do szczęścia. To szczęście jest drogą.
Budda Siddhartha Gautama
- jacoo
- szorujący kolanami
- Posty: 1891
- Rejestracja: 16.09.2009, 18:11
- Mój motocykl: XL700V
- Lokalizacja: Kraków/Zakopane
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
Mała-Ruda ...hm...jakaś ta relacja "chuyowa"...a konkretnie dzień 26 kwietnia 2014 - sobota
dawaj dalej o w ry....!
PS: a za czym pije się ichne łiski?
dawaj dalej o w ry....!
PS: a za czym pije się ichne łiski?
rystakpa.
Jazda na motocyklu jest najprzyjemniejszą rzeczą jaką można robić w ubraniu.
xl600v -->DL650-->XT660Z-->
Obecnie: XL700 VA
Jazda na motocyklu jest najprzyjemniejszą rzeczą jaką można robić w ubraniu.
xl600v -->DL650-->XT660Z-->
Obecnie: XL700 VA
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
Offpoczynek
29 kwietnia 2014 - wtorek
Plan na dziś - pokręcić się po okolicy. Zaczynamy od śniadania, w całości zrobionego z produktów własnego wyrobu. Dwa rodzaje chleba, marmolady, masło, płatki, sery... Bardzo przypomina mi to śniadania na snowboardowym evencie extremecarvingowym w Zinal w Szwajcarii... Przypadek?
Pogoda jest piękna przejrzyste powietrze i błękitne niebo pozwalają po raz pierwszy dostrzec ośniezone szczyty gór gdzieś na horyzoncie, gdy zmierzamy do pierwszego odwiedzanego dzisiaj miejsca - Dozngu Jakar. W porównaniu z dotychczas zwiedzanymi obiektami tego typu, ten jest dość skromny, za to mamy tam zapewnioną atrakcję wchodzenia i schodzenia po baaardzo stromych schodo-drabinach. Od razu widać różnice w europejskim i lokalnym sposobie wspinania się i schodzenia. Dorji wszystkich zachwyca zwinnością, z jaką śmiga po wąskich szczebelkach. My jednak wolimy powolne, pewne ruchy.
Po odwiedzeniu dzongu kierujemy się do najstarszej bhutańskiej świątyni Jambay Lhakhang. Powstała ona jako jedna ze 108 świątyń, które miały "uziemić" wielką ogrzycę. Oczywiście Guru Rinpocze też tutaj przebywał. W samej świątyni widzimy głównie starszych ludzi. W dodatku trwa jakaś żałobna ceremonia, więc możemy posłuchać modlitw i muzyki. Widać, że świątynia jest stara - wszędzie trwają prace konserwacyjne. A przed świątynią - nieduży jarmark i śliczne pamiątki do kupienia.
Kierujemy się do Kurjej Lakhang, kolejnej ważnej świątyni, gdzie odcisnęło się w ścianie ciało medytującego Guru Rinpocze. Ech, ten gość był dosłownie wszędzie! Ciekawe, że brama wejściowa "na obiekt" jest zamknięta i wchodzi się przez murek
Po zwiedzaniu czas na jazdę. Jedziemy w głąb doliny Tang. To jakieś 26 km offu w jedną stronę. I różne atrakcje - poletka ryżowe, świątynie, wiszące mosty...
Zostaję gdzieś w tyle robiąc fotki i zgarnia mnie Sambor. Potem nie bardzo umiemy znaleźć drogę, więc chwilę błąkamy się po ścieżkach wychodzących we wszystkie strony z wioski. W końcu udaje się znaleźć grupę i ustalamy, że Grzesiek, Jacek z Magdą i ja pojedziemy jeszcze dalej , a reszta się gdzieś pokręci i spotkamy się "za godzinę tam gdzie się wszyscy spotkaliśmy". Czas start.
Kamienista dróżka przechodzi w błotnistą i coraz bardziej zanika. Jadę za Jackiem, po jakimś czasie tracę Grześka z widoku w lusterkach. chyba odpuścił. Przez ścieżki ostatniej kategorii dojeżdżamy na rozległą polanę. Uff, było trochę męcząco, czas na krótki odpoczynek, i na powrót.
Odcinek, którego się bałam pokazuje mi teraz pazur. W tamtą stronę poszło gładko, a w tę, przed błotnista kałużą gaśnie mi moto. Po odpaleniu ciut za gwałtownie wchodzę w przeszkodę, pokonuję ją w sumie sprawnie, ale za nią jest błotnista koleina, w której uślizguje mi się koło. Gleba. No cóż, byłam na to przygotowana. Magda pomaga mi postawić moto na koła i jedziemy dalej. Już bez przygód.
W umówionym miejscu jest tylko Grzesiek. A jest kwadrans po czasie. Hmmm... Po chwili przyjeżdża Ola i Smabor - okazuje się, że każda grupa inaczej zrozumiała informację o miejscu zbiórki. Podobno napędziliśmy im stracha... Ale koniec końców wszyscy się znaleźliśmy, bez strat, cali i zdrowi.
Wracamy w kierunku głównej drogi. Na jednym z ostatnich zakrętów zatrzymujemy się, żeby zwiedzić Mebar Tsho - płonące jezioro, które jest kolejnym świętym miejscem na mapie Bhutanu. Nazwałabym to miejsce raczej szerszym korytem rzeki niż jeziorem, ale może się czepiam W każdym razie to uroczy zakątek. To tu Pema Lingpa w XV w. odnalazł tu jeden z buddyjskich skarbów - term. Wskoczył do rzeki z płonącą świecą, a następnie wyszedł z niej wraz ze szkatułką ze relikwiami i wciąż płonącą świecą.
Zgłodnieliśmy. Wracamy do Jakaru na lunch. Hitem (o mnie w sumie nie dziwi) są pierożki momo, które znikają w tempie błyskawicznym. Równie szybko nad Bhumtang nadciąga burza z piorunami. W sumie nazwa Bhutanu - Kraj Grzmiącego Smoka - wzięła się właśnie od gwałtownych burz przechodzących nad krajem. Muszę przyznać, że jest magicznie...
Po obiedzie mamy czas na zabawy w podgrupach. Jacek jedzie "szlakiem KTMów"
Magda, Ola, Sambor i ja najpierw szukamy apteki. Tam nabywamy niezbędne artykuły (w razie czego w Bhutanie aptece można kupić też buty, skarpetki i suszony ser!) oraz podziwiamy karteczki z informacjami i zaleceniami. Mądrości prosto z Bhutanu.
Po zakupach jedziemy do fabryki serów. Przemoczone rękawiczki i kaski zostawiamy w przyfabrycznym sklepiku, a sami wchodzimy do wytwórni. Zaczepiamy pierwszego z brzegu pracownika, a on płynną angielszczyzną opowiada nam o procesie produkcji serów i oprowadza po zakładzie. Już sobie wyobrażam analogiczną sytuację w Polsce... wchodzimy do fabryki, a szeregowy pracownik nam wszystko wyjaśnia, w obcym języku... abstrakcja Gdy jesteśmy w sali, gdzie dojrzewają sery gaśnie światło. Burza. To normalne. Aż korci, żeby w takiej sytuacji "podprowadzić" jeden krążek sera Zamiast tego wychodzimy z fabryki i kupujemy trochę sera, wina i whisky w sklepiku, gdzie zostawiliśmy do suszenia ciuchy.
Skoro i tak już jesteśmy przemoczeni, to jedziemy dalej, do świątyni Tamshing. Po drodze przejeżdżamy koło lokalnego lotniska. Droga bez zakrętów ciągnie się wzdłuż pasa startowego. Dawno tak długo nie jechałam na wprost i czuję się trochę nieswojo. Lotnisko ma jeden budynek, będący jednocześnie terminalem i wieżą. Mam wrażenie że od dawna nie wylądował tu żaden samolot... Jadę za Olą. Na końcu wioski na drodze jest kałuża. Ola wjeżdża w nią dość szybko i pewnie. Ja też. Błąd. Widzę jak moto Oli zaczyna się ślizgać. Czuję jak tylna opona mojego wyjeżdża lekko na bok. Oj, zaraz będzie synchroniczna gleba. Uff. Nie było. Udaje się nam obu opanować maszyny, ale chyba każda z nas ma mokro w gaciach. Nie od deszczu.
Parkujemy przed świątynią. Jest nieduża. Jak na mój gust trochę popada w ruinę, jest mocno nieturystyczna. W środku jest ciemno, więc świecimy sobie "latarkami" w komórkach. Szkoda, bo na ścianach są bardzo ładne freski, których nie możemy podziwiać w pełnej okazałości. Niski strop powoduje klaustrofobiczne odczucia. Na kamieniu w jednym z korytarzy leży łańcuch (podobno ukuty przez Pema Lingpę, którego ogniwa tworzą "zbroję". Jak się ja założy i w niej przejdzie trzykrotnie dookoła świątyni, to można w ten sposób odkupić swoje grzechy. Nikt z nas nie próbuje. Ja chyba nawet nie muszę - parę lat temu zamoczyłam palec w Gangesie, to chyba już mam odpust zupełny Przy wyjściu zauważam fajne tablice informacyjne promujące higienę u mnichów. Myślę, że w Polsce w niektórych miejscach tez by się takie przydały
Przemoczeni i zziębnięci wracamy do hotelu. Wujek rozpala mi ogień w kozie w pokoju. Robi się ciepło, ale za to jest przerwa w dostawie prądu. W końcu dalej jest burzowo. Ciuchy się suszą, mnie też suszy - idę ocalić trochę mleka i wypić Red Pandę. Za kolejny udany dzień.
Przejechane: 112 km
29 kwietnia 2014 - wtorek
Plan na dziś - pokręcić się po okolicy. Zaczynamy od śniadania, w całości zrobionego z produktów własnego wyrobu. Dwa rodzaje chleba, marmolady, masło, płatki, sery... Bardzo przypomina mi to śniadania na snowboardowym evencie extremecarvingowym w Zinal w Szwajcarii... Przypadek?
Pogoda jest piękna przejrzyste powietrze i błękitne niebo pozwalają po raz pierwszy dostrzec ośniezone szczyty gór gdzieś na horyzoncie, gdy zmierzamy do pierwszego odwiedzanego dzisiaj miejsca - Dozngu Jakar. W porównaniu z dotychczas zwiedzanymi obiektami tego typu, ten jest dość skromny, za to mamy tam zapewnioną atrakcję wchodzenia i schodzenia po baaardzo stromych schodo-drabinach. Od razu widać różnice w europejskim i lokalnym sposobie wspinania się i schodzenia. Dorji wszystkich zachwyca zwinnością, z jaką śmiga po wąskich szczebelkach. My jednak wolimy powolne, pewne ruchy.
Po odwiedzeniu dzongu kierujemy się do najstarszej bhutańskiej świątyni Jambay Lhakhang. Powstała ona jako jedna ze 108 świątyń, które miały "uziemić" wielką ogrzycę. Oczywiście Guru Rinpocze też tutaj przebywał. W samej świątyni widzimy głównie starszych ludzi. W dodatku trwa jakaś żałobna ceremonia, więc możemy posłuchać modlitw i muzyki. Widać, że świątynia jest stara - wszędzie trwają prace konserwacyjne. A przed świątynią - nieduży jarmark i śliczne pamiątki do kupienia.
Kierujemy się do Kurjej Lakhang, kolejnej ważnej świątyni, gdzie odcisnęło się w ścianie ciało medytującego Guru Rinpocze. Ech, ten gość był dosłownie wszędzie! Ciekawe, że brama wejściowa "na obiekt" jest zamknięta i wchodzi się przez murek
Po zwiedzaniu czas na jazdę. Jedziemy w głąb doliny Tang. To jakieś 26 km offu w jedną stronę. I różne atrakcje - poletka ryżowe, świątynie, wiszące mosty...
Zostaję gdzieś w tyle robiąc fotki i zgarnia mnie Sambor. Potem nie bardzo umiemy znaleźć drogę, więc chwilę błąkamy się po ścieżkach wychodzących we wszystkie strony z wioski. W końcu udaje się znaleźć grupę i ustalamy, że Grzesiek, Jacek z Magdą i ja pojedziemy jeszcze dalej , a reszta się gdzieś pokręci i spotkamy się "za godzinę tam gdzie się wszyscy spotkaliśmy". Czas start.
Kamienista dróżka przechodzi w błotnistą i coraz bardziej zanika. Jadę za Jackiem, po jakimś czasie tracę Grześka z widoku w lusterkach. chyba odpuścił. Przez ścieżki ostatniej kategorii dojeżdżamy na rozległą polanę. Uff, było trochę męcząco, czas na krótki odpoczynek, i na powrót.
Odcinek, którego się bałam pokazuje mi teraz pazur. W tamtą stronę poszło gładko, a w tę, przed błotnista kałużą gaśnie mi moto. Po odpaleniu ciut za gwałtownie wchodzę w przeszkodę, pokonuję ją w sumie sprawnie, ale za nią jest błotnista koleina, w której uślizguje mi się koło. Gleba. No cóż, byłam na to przygotowana. Magda pomaga mi postawić moto na koła i jedziemy dalej. Już bez przygód.
W umówionym miejscu jest tylko Grzesiek. A jest kwadrans po czasie. Hmmm... Po chwili przyjeżdża Ola i Smabor - okazuje się, że każda grupa inaczej zrozumiała informację o miejscu zbiórki. Podobno napędziliśmy im stracha... Ale koniec końców wszyscy się znaleźliśmy, bez strat, cali i zdrowi.
Wracamy w kierunku głównej drogi. Na jednym z ostatnich zakrętów zatrzymujemy się, żeby zwiedzić Mebar Tsho - płonące jezioro, które jest kolejnym świętym miejscem na mapie Bhutanu. Nazwałabym to miejsce raczej szerszym korytem rzeki niż jeziorem, ale może się czepiam W każdym razie to uroczy zakątek. To tu Pema Lingpa w XV w. odnalazł tu jeden z buddyjskich skarbów - term. Wskoczył do rzeki z płonącą świecą, a następnie wyszedł z niej wraz ze szkatułką ze relikwiami i wciąż płonącą świecą.
Zgłodnieliśmy. Wracamy do Jakaru na lunch. Hitem (o mnie w sumie nie dziwi) są pierożki momo, które znikają w tempie błyskawicznym. Równie szybko nad Bhumtang nadciąga burza z piorunami. W sumie nazwa Bhutanu - Kraj Grzmiącego Smoka - wzięła się właśnie od gwałtownych burz przechodzących nad krajem. Muszę przyznać, że jest magicznie...
Po obiedzie mamy czas na zabawy w podgrupach. Jacek jedzie "szlakiem KTMów"
Magda, Ola, Sambor i ja najpierw szukamy apteki. Tam nabywamy niezbędne artykuły (w razie czego w Bhutanie aptece można kupić też buty, skarpetki i suszony ser!) oraz podziwiamy karteczki z informacjami i zaleceniami. Mądrości prosto z Bhutanu.
Po zakupach jedziemy do fabryki serów. Przemoczone rękawiczki i kaski zostawiamy w przyfabrycznym sklepiku, a sami wchodzimy do wytwórni. Zaczepiamy pierwszego z brzegu pracownika, a on płynną angielszczyzną opowiada nam o procesie produkcji serów i oprowadza po zakładzie. Już sobie wyobrażam analogiczną sytuację w Polsce... wchodzimy do fabryki, a szeregowy pracownik nam wszystko wyjaśnia, w obcym języku... abstrakcja Gdy jesteśmy w sali, gdzie dojrzewają sery gaśnie światło. Burza. To normalne. Aż korci, żeby w takiej sytuacji "podprowadzić" jeden krążek sera Zamiast tego wychodzimy z fabryki i kupujemy trochę sera, wina i whisky w sklepiku, gdzie zostawiliśmy do suszenia ciuchy.
Skoro i tak już jesteśmy przemoczeni, to jedziemy dalej, do świątyni Tamshing. Po drodze przejeżdżamy koło lokalnego lotniska. Droga bez zakrętów ciągnie się wzdłuż pasa startowego. Dawno tak długo nie jechałam na wprost i czuję się trochę nieswojo. Lotnisko ma jeden budynek, będący jednocześnie terminalem i wieżą. Mam wrażenie że od dawna nie wylądował tu żaden samolot... Jadę za Olą. Na końcu wioski na drodze jest kałuża. Ola wjeżdża w nią dość szybko i pewnie. Ja też. Błąd. Widzę jak moto Oli zaczyna się ślizgać. Czuję jak tylna opona mojego wyjeżdża lekko na bok. Oj, zaraz będzie synchroniczna gleba. Uff. Nie było. Udaje się nam obu opanować maszyny, ale chyba każda z nas ma mokro w gaciach. Nie od deszczu.
Parkujemy przed świątynią. Jest nieduża. Jak na mój gust trochę popada w ruinę, jest mocno nieturystyczna. W środku jest ciemno, więc świecimy sobie "latarkami" w komórkach. Szkoda, bo na ścianach są bardzo ładne freski, których nie możemy podziwiać w pełnej okazałości. Niski strop powoduje klaustrofobiczne odczucia. Na kamieniu w jednym z korytarzy leży łańcuch (podobno ukuty przez Pema Lingpę, którego ogniwa tworzą "zbroję". Jak się ja założy i w niej przejdzie trzykrotnie dookoła świątyni, to można w ten sposób odkupić swoje grzechy. Nikt z nas nie próbuje. Ja chyba nawet nie muszę - parę lat temu zamoczyłam palec w Gangesie, to chyba już mam odpust zupełny Przy wyjściu zauważam fajne tablice informacyjne promujące higienę u mnichów. Myślę, że w Polsce w niektórych miejscach tez by się takie przydały
Przemoczeni i zziębnięci wracamy do hotelu. Wujek rozpala mi ogień w kozie w pokoju. Robi się ciepło, ale za to jest przerwa w dostawie prądu. W końcu dalej jest burzowo. Ciuchy się suszą, mnie też suszy - idę ocalić trochę mleka i wypić Red Pandę. Za kolejny udany dzień.
Przejechane: 112 km
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
Ośnieżone Himalaje i tropikalna dżungla
30 kwietnia 2014 - środa
Dziś przed nami długa droga. Prawie 200 km. W dodatku podobno niebezpieczna - bardzo wąska i kręta. Taka lokalna "droga śmierci". Gogo i Dorji (a nawet motocykliści z Bhutan Dragons!) od kilku dni nam o tym mówią, że mamy jechać wolno i nie szaleć, zwłaszcza jakby pogoda była kiepska. Mamy używać klaksonów przed zakrętami i naprawdę bardzo uważać.
Po pożywnym śniadaniu wsiadamy na motki i jedziemy zatankować. Po wyjechaniu 2 km za miasteczko zatrzymujemy się - trzy motocykle maja jakiś paliwowy problem: u Jacka nie trzyma korek i paliwo się wylewa, u Oli też cieknie, a u mnie "wyskakuje" (zgubiłam wężyk) i nie tylko chlapie mi na moto i ciuchy, ale też zawraca mi w głowie gdy je wdycham. Gogo dość sprawnie ogarnia temat (ja dostaję wężyk) i jedziemy dalej.
Początek drogi pokrywa się z tą z dnia wczorajszego, ale nie skręcamy w dolinę Tang, tylko jedziemy dalej "prosto". Pogoda jest bajeczna, jeszcze chyba nie mieliśmy tak wspaniałej widoczności. Dobrze, bo widoki są cudowne. Zakręty jak zwykle są poligonem do ćwiczeń, a dzisiaj dochodzi wyrabianie nawyku trąbienia przed wejściem w zakręt.
Mijamy kilka mniejszych przełęczy, cały czas wspinając się coraz wyżej i wyżej. Bhutan mnie zadziwia. U nas na dwóch tysiącach metrów jest już goło i skaliście. Tu, na prawie czterech jest zielona dżungla... I w ogóle to chyba dzisiaj jest "ten dzień"... Droga jest wymagająca, nie tylko dlatego, że jest wąska i kręta, ale często "po prostu jej nie ma". Lawiny błotne, osuwiska skutecznie niszczą drogę w wielu miejscach, co w oczywisty sposób urozmaica podróż.
Niekończącymi zakrętami wjeżdżamy na przełęcz ThrumshingLa, najwyższą w naszej podróży, a druga pod względem wysokości w Bhutanie, położoną na wysokości 3780 m n.p.m. Leży tu trochę jęzorów śniegu.
Krótka przerwa. Na nasycenie się widokiem, który zapiera dech w piersiach: ośnieżone górskie szczyty, w tym Gangkhar Puensum (7570 m n.p.m) najwyższy szczyt Bhutanu i jednocześnie najwyższy niezdobyty szczyt świata. Pewnie już nigdy nie zostanie zdobyty, władze Bhutanu, mając na uwadze poszanowanie dla lokalnych wierzeń, zabroniły wspinania się na szczyty o wysokości ponad 6000 m. Pogoda spisała się na medal... Gdyby było tak jak na przełęczy DochuLa z 108 stupami, to byłoby trochę smutno, ze taki widok przeszedł koło nosa.
Wujek postanawia, że pojedzie dalej, zanim jeszcze cała grupa zbierze się na przełęczy. Po chwili zjeżdża cała reszta, zaopatrzona w informację, gdzie stajemy na lunch... Wujek tego nie wie, może poczeka na nas gdzieś w miarę blisko.
Zjazd jest nie mniej piękny i równie wymagający. Sceneria przypomina filmy typu Jurrasic Park - brakuje tylko pterodaktyli fruwających nad dżunglą i innych "zaurów" przemykających obok drogi. Za to mam inną atrakcję - wyjeżdżam zza zakrętu, a tam... spychaczokoparka stoi w poprzek drogi, całkowicie ją tarasując. po odczekaniu dwóch minut mogę jechać dalej.
Dojeżdżamy do miejscowości, gdzie mamy lunch. Wujka nie ma, pojechał dalej, i Sambor jedzie go zgarnąć. Gdy już jesteśmy w komplecie delektujemy się bardzo lokalna kuchnią. Na przystawkę żujemy po kosteczce suszonego sera. Można połamać zęby, więc trzeba trochę poczekać aż zmięknie. Wydaje mi się, ze tylko ja mam na tyle cierpliwości i nie wypluwam kostki Z dań obiadowych moim faworytem jest potrawka z suszonej wołowiny. Mega podeszwa, ale bardzo pożywna. Zresztą - wołowina w każdej postaci to zawsze mój faworyt Podglądamy tez pracę w kuchni, i wyczajamy olbrzymi pojemnik z suszonymi papryczkami chilli... Uuu, będzie piekło
Ruszamy. Niedługo za wioską zaczyna się najbardziej niebezpieczny odcinek drogi, ten, o którym byliśmy ostrzegani... Zanim jednak tam dojeżdżamy, musimy poczekać - trwają prace ad poprawą jakości i bezpieczeństwa na drodze. Koparka spycha głazy na drogę, a następnie dalej w przepaść. Trwa to z godzinę, podczas której trochę nam się nudzi, a słońce przygrzewa na tyle mocno, ze wpadamy na różne głupie pomysły... Ja staczam z Samborem walkę dwóch Jedi, na drewniane miecze świetlne... Gogo w międzyczasie usprawnia jakąś maszynerię pracującą na tym odcinku drogi. on te nie może siedzieć bezczynnie - musi w czymś grzebać.
Gdy koparka zrobi swoje, tj. pozrzuca kamienie wzniecając tumany pyłu i dużo hałasu ruszamy w dalszą drogę. Rzeczywiście jest wąsko i kręto. Mijanki z samochodami są "na grubość lakieru". Wolę nie myśleć jak mijają się dwie ciężarówki... Ale te krajobrazy... Wodospady nad przepaściami... Bajka!
W dodatku niesamowicie zmienia się klimat. Z górskiego, dość surowego powietrza lądujemy w lepkim i tropikalnym. Jest bardziej zielono, wilgotno, parno i duszno.
Dojeżdżamy do wioski na wysokości ok. 600 m n.p.m., w której ustaliliśmy, że mamy się znowu spotkać całą grupą. Każdy ma dziwne wrażenie, że przegapił punkt zbiórki. Czekając na wszystkich podglądamy życie lokalesów. A dzieci z wioski podglądają nas. Nieśmiało, ale z zaciekawieniem. Ciężko dogadać się jest po angielsku, bo to naprawdę "koniec świata" i mało turystyczna część Bhutanu.
W następnej wiosce stajemy na herbatkę. Jakoś nikt nie chce pić herbaty, tylko wybieramy sok z mango, a niektórzy Druk 11000 na spółkę z kimś innym.
Stąd udajemy się do Mongaru. Wspinamy się 900 metrów w górę, doświadczając "brutalnego ataku ciężarówek na niewinnych motocyklistów" - cztery jadące jedna za drugą "taty" ani myślą zwolnić czy zrobić nam odrobinę miejsc na drodze... Musimy je minąć przytulając się do skał i wjeżdżając na krzywe, wąskie i generalnie nieciekawie pobocze. Dobrze że chociaż było... Po przekroczeniu bram Mongaru, czekamy na nasz wóz serwisowy, podziwiając zaparkowane obok ciężarówki. Gogo oznajmia, ze do hotelu mamy jakieś 4 km. Co ciekawe, są to najszybciej pokonane 4 km, bo po może 400m wjeżdżamy na hotelowy parking. Znak oznajmia, ze jest Karaoke i dyskoteka - Grzeiek i Jacek powinni być zadowoleni Standardowo jesteśmy witani herbatką.
Na kolację, oprócz większości potraw doprawionych kolendrą, której zapach mnie zabija (Monika, jeszcze raz dzięki za roszady na stole w celu oddalenia kolendrowych potraw ode mnie - jesteś wielka!) serwują nam pyszną rybę. Co ciekawe rybołówstwo jest w Bhutanie zabronione, i ryby importuje się z Indii. Dorji a to serwuje nam ciekawe opowieści, podania i legendy o wierzeniach Bhutańczyków, w tym ciekawą historię o Yeti.
Przejechane: 198 km
30 kwietnia 2014 - środa
Dziś przed nami długa droga. Prawie 200 km. W dodatku podobno niebezpieczna - bardzo wąska i kręta. Taka lokalna "droga śmierci". Gogo i Dorji (a nawet motocykliści z Bhutan Dragons!) od kilku dni nam o tym mówią, że mamy jechać wolno i nie szaleć, zwłaszcza jakby pogoda była kiepska. Mamy używać klaksonów przed zakrętami i naprawdę bardzo uważać.
Po pożywnym śniadaniu wsiadamy na motki i jedziemy zatankować. Po wyjechaniu 2 km za miasteczko zatrzymujemy się - trzy motocykle maja jakiś paliwowy problem: u Jacka nie trzyma korek i paliwo się wylewa, u Oli też cieknie, a u mnie "wyskakuje" (zgubiłam wężyk) i nie tylko chlapie mi na moto i ciuchy, ale też zawraca mi w głowie gdy je wdycham. Gogo dość sprawnie ogarnia temat (ja dostaję wężyk) i jedziemy dalej.
Początek drogi pokrywa się z tą z dnia wczorajszego, ale nie skręcamy w dolinę Tang, tylko jedziemy dalej "prosto". Pogoda jest bajeczna, jeszcze chyba nie mieliśmy tak wspaniałej widoczności. Dobrze, bo widoki są cudowne. Zakręty jak zwykle są poligonem do ćwiczeń, a dzisiaj dochodzi wyrabianie nawyku trąbienia przed wejściem w zakręt.
Mijamy kilka mniejszych przełęczy, cały czas wspinając się coraz wyżej i wyżej. Bhutan mnie zadziwia. U nas na dwóch tysiącach metrów jest już goło i skaliście. Tu, na prawie czterech jest zielona dżungla... I w ogóle to chyba dzisiaj jest "ten dzień"... Droga jest wymagająca, nie tylko dlatego, że jest wąska i kręta, ale często "po prostu jej nie ma". Lawiny błotne, osuwiska skutecznie niszczą drogę w wielu miejscach, co w oczywisty sposób urozmaica podróż.
Niekończącymi zakrętami wjeżdżamy na przełęcz ThrumshingLa, najwyższą w naszej podróży, a druga pod względem wysokości w Bhutanie, położoną na wysokości 3780 m n.p.m. Leży tu trochę jęzorów śniegu.
Krótka przerwa. Na nasycenie się widokiem, który zapiera dech w piersiach: ośnieżone górskie szczyty, w tym Gangkhar Puensum (7570 m n.p.m) najwyższy szczyt Bhutanu i jednocześnie najwyższy niezdobyty szczyt świata. Pewnie już nigdy nie zostanie zdobyty, władze Bhutanu, mając na uwadze poszanowanie dla lokalnych wierzeń, zabroniły wspinania się na szczyty o wysokości ponad 6000 m. Pogoda spisała się na medal... Gdyby było tak jak na przełęczy DochuLa z 108 stupami, to byłoby trochę smutno, ze taki widok przeszedł koło nosa.
Wujek postanawia, że pojedzie dalej, zanim jeszcze cała grupa zbierze się na przełęczy. Po chwili zjeżdża cała reszta, zaopatrzona w informację, gdzie stajemy na lunch... Wujek tego nie wie, może poczeka na nas gdzieś w miarę blisko.
Zjazd jest nie mniej piękny i równie wymagający. Sceneria przypomina filmy typu Jurrasic Park - brakuje tylko pterodaktyli fruwających nad dżunglą i innych "zaurów" przemykających obok drogi. Za to mam inną atrakcję - wyjeżdżam zza zakrętu, a tam... spychaczokoparka stoi w poprzek drogi, całkowicie ją tarasując. po odczekaniu dwóch minut mogę jechać dalej.
Dojeżdżamy do miejscowości, gdzie mamy lunch. Wujka nie ma, pojechał dalej, i Sambor jedzie go zgarnąć. Gdy już jesteśmy w komplecie delektujemy się bardzo lokalna kuchnią. Na przystawkę żujemy po kosteczce suszonego sera. Można połamać zęby, więc trzeba trochę poczekać aż zmięknie. Wydaje mi się, ze tylko ja mam na tyle cierpliwości i nie wypluwam kostki Z dań obiadowych moim faworytem jest potrawka z suszonej wołowiny. Mega podeszwa, ale bardzo pożywna. Zresztą - wołowina w każdej postaci to zawsze mój faworyt Podglądamy tez pracę w kuchni, i wyczajamy olbrzymi pojemnik z suszonymi papryczkami chilli... Uuu, będzie piekło
Ruszamy. Niedługo za wioską zaczyna się najbardziej niebezpieczny odcinek drogi, ten, o którym byliśmy ostrzegani... Zanim jednak tam dojeżdżamy, musimy poczekać - trwają prace ad poprawą jakości i bezpieczeństwa na drodze. Koparka spycha głazy na drogę, a następnie dalej w przepaść. Trwa to z godzinę, podczas której trochę nam się nudzi, a słońce przygrzewa na tyle mocno, ze wpadamy na różne głupie pomysły... Ja staczam z Samborem walkę dwóch Jedi, na drewniane miecze świetlne... Gogo w międzyczasie usprawnia jakąś maszynerię pracującą na tym odcinku drogi. on te nie może siedzieć bezczynnie - musi w czymś grzebać.
Gdy koparka zrobi swoje, tj. pozrzuca kamienie wzniecając tumany pyłu i dużo hałasu ruszamy w dalszą drogę. Rzeczywiście jest wąsko i kręto. Mijanki z samochodami są "na grubość lakieru". Wolę nie myśleć jak mijają się dwie ciężarówki... Ale te krajobrazy... Wodospady nad przepaściami... Bajka!
W dodatku niesamowicie zmienia się klimat. Z górskiego, dość surowego powietrza lądujemy w lepkim i tropikalnym. Jest bardziej zielono, wilgotno, parno i duszno.
Dojeżdżamy do wioski na wysokości ok. 600 m n.p.m., w której ustaliliśmy, że mamy się znowu spotkać całą grupą. Każdy ma dziwne wrażenie, że przegapił punkt zbiórki. Czekając na wszystkich podglądamy życie lokalesów. A dzieci z wioski podglądają nas. Nieśmiało, ale z zaciekawieniem. Ciężko dogadać się jest po angielsku, bo to naprawdę "koniec świata" i mało turystyczna część Bhutanu.
W następnej wiosce stajemy na herbatkę. Jakoś nikt nie chce pić herbaty, tylko wybieramy sok z mango, a niektórzy Druk 11000 na spółkę z kimś innym.
Stąd udajemy się do Mongaru. Wspinamy się 900 metrów w górę, doświadczając "brutalnego ataku ciężarówek na niewinnych motocyklistów" - cztery jadące jedna za drugą "taty" ani myślą zwolnić czy zrobić nam odrobinę miejsc na drodze... Musimy je minąć przytulając się do skał i wjeżdżając na krzywe, wąskie i generalnie nieciekawie pobocze. Dobrze że chociaż było... Po przekroczeniu bram Mongaru, czekamy na nasz wóz serwisowy, podziwiając zaparkowane obok ciężarówki. Gogo oznajmia, ze do hotelu mamy jakieś 4 km. Co ciekawe, są to najszybciej pokonane 4 km, bo po może 400m wjeżdżamy na hotelowy parking. Znak oznajmia, ze jest Karaoke i dyskoteka - Grzeiek i Jacek powinni być zadowoleni Standardowo jesteśmy witani herbatką.
Na kolację, oprócz większości potraw doprawionych kolendrą, której zapach mnie zabija (Monika, jeszcze raz dzięki za roszady na stole w celu oddalenia kolendrowych potraw ode mnie - jesteś wielka!) serwują nam pyszną rybę. Co ciekawe rybołówstwo jest w Bhutanie zabronione, i ryby importuje się z Indii. Dorji a to serwuje nam ciekawe opowieści, podania i legendy o wierzeniach Bhutańczyków, w tym ciekawą historię o Yeti.
Przejechane: 198 km
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
Dwa szlify twardziela
01 maja 2014 - czwartek
Dziś podobno nigdzie nam się nie spieszy. Rano więc jest czas na wyspanie się, zjedzenie dobrego śniadania i zwiedzanie miasteczka. Oczywiście korzystam z tej okazji, aby podpatrzeć jak płynie życie w niewielkiej miejscowości na końcu świata. A jak płynie? Spokojnie. Lokalesi handlują w sklepach "ze wszystkim", robią porządki - np. zamiatają wodę na jezdni, palą gałęzie. Ot tak snują się powoli i bez ciśnienia. Ja też się snuję - po miasteczku i po niedużym dzongu.
W hotelu, w każdym pokoju jest książka "Path to Dharma" - tak jak w Europie w pokojach są egzemplarze Pisma Świętego. Pytam, czy mogę kupić taką książkę. Niestety nie, nie są na sprzedaż. Szkoda
Czas ruszać. Motocykle jak zwykle ustawione idealnie, a dzisiaj nawet odpalone przez Gogo dla nas. Full serwis!
Początek trasy pokonujemy każdy sobie. Ja wyrywam na początek. Ustalenie jest jedno - kto jest pierwszy, zatrzymuje się koło południa na lunch w jakimś miejscu i czeka na resztę. Droga i jej otoczenie jak zwykle urzekają. Czasem przypomina mi ciepły sosnowy las, jaki znam z wyjazdów nad Adriatyk. Czasem jest to tropikalna dżungla, jaką ostatnio poznajemy. Wszystko połączone się zakrętami. W pewnym momencie jakiś ptak uderza mi o kask. Przypominam sobie, jak Sambor pierwszego dnia nam mówił "ten kraj i jego przyroda nie są przygotowane na coś tak dynamicznego, jak KTMy, na których się poruszamy". Ma to sens... nawet zwierzaki nie mają takiego refleksu...
[url="http://3.bp.blogspot.com/-7LYe9un_-1I/U ... C06423.JPG"]
Około południa zjeżdżamy na dno doliny. Płynie tam rzeka i Sambor proponuje mały off - wprost nad wodę, żeby tam zjeść lunch. Chwilę kluczymy po kamienistych dróżkach, nawet raz musimy zawrócić ze ślepego zaułka, ale w końcu znajdujemy świetne miejsce. Lunch przyjeżdża naszym wozem serwisowym. W menu: hamburgery, panierowanie ziemniaczki, panierowane jajka, banany, sok z mango i Druk 11000.
Dodatkowo mamy też program sportowy, a w nim - pływanie pod prąd i nurkowanie synchroniczne.
Relaks idealny!
Zaczyna się lekko chmurzyć, a na nas i tak już czas, więc wsiadamy na motocykle. Jedni suszą mokre gacie na sobie, inni między lusterkami motocykli.
Naszym następnym punktem zbiórki jest check-post przed Trashigang. A w międzyczasie.... winkle, winkle, winkle i wspinaczka góra-dół po zboczach gór. Pewnie dla czytelników jest już to co najmniej nudne, ale my mamy radochę jak zwykle. W końcu o to chodzi w jeździe.
Tuż przed Trashigang są roboty spowodowane osunięciem się skał na drogę. Koparka tym razem nie zrzuca głazów w przepaść, ale ładuje je na ciężarówkę marki AMW. To chyba lepsze od BMW, z racji kolejności literek w alfabecie.
Mimo tego, że nocleg mamy w Trashignag, jedziemy za miasto, do świątyni w Ranjung. Po drodze Piotrek łapie gumę w przednim kole swojego KTMa. AKurat w naszym wozie serwisowym nie ma koła z podwójną tarcza na szybka podmiankę więc Gogo wpada na świetny pomysł - wsiądzie na motek i pojedzie do wulkanizatora w Ranjungu na szybką naprawę. Ubiera kask, wsiada na moto, odkręca manetkę i robi efektowne wheelie - jazdę na tylnym kole. Niestety jego brawurowa jazda kończy się na najbliższym zakręcie... szlifem... Dość bolesnym, bo Gogo ma na sobie jedynie krótkie spodnie i koszulę, bez jakichkolwiek ochraniaczy. Nie lada twardziel. Nie ma na podorędziu apteczki, więc Gogo dezynfekuje rany... benzyną którą spuszcza z baku motocykla. Boli mnie na sam widok. Gogo nawet powieka nie drgnie...Nie daje sobie wyperswadować dalszej jazdy - znowu wsiada na motocykl i szybko, choć już nie na pełnym gazie jedzie do wulkanizatora. Nam, na sprawnych motocyklach nie udaje się go dogonić...
Tak więc motocykl Piotrka jest w naprawie, a my całą grupą zwiedzamy świątynię. O tyle inną od poprzednich, że widać tu wyraźne wpływy tybetańskie - nieco inny styl i kolory zdobień.
Wokół świątyni są dwa najwspanialsze "obiekty" do fotografowania - starsi mnisi, odprawiający swoje rytuały i dzieciaki zakochane w piłce nożnej. Jest Messi, Kaka i inne gwiazdy futbolu. Nie mają w sumie nawet piłki, ani sportowych butów, a tylko jeden z nich ma getry.... no... jedną na prawej nodze, ale w niczym im to nie przeszkadza. Buszują dookoła świątyni co raz pokrzykując coś po swojemu, przerywane międzynarodowym "f*ck".
Wracamy do Trashigang i zatrzymujemy się, żeby zwiedzić miasteczko. W sumie "zwiedzić" to za dużo powiedziane, bo ma ono jedną ulicę i placyk z parkingiem... Można je przejść w pięć minut.
Cofamy się w okolice robót drogowych, aby zacząć chyba najbardziej wymagający odcinek w dniu dzisiejszym. Podjazd ciasnymi serpentynami do hotelu. To najcięższy jak do tej pory off - kamienie, szczeliny, gliniasta ziemia. Ja już mam pełno w gaciach myśląc o zjeździe następnego ranka. I kolejnego, bo spędzamy tu dwie noce. A jak popada, to będzie katastrofa. Udaje mi się bez przygód wjechać pod hotel. Mniej szczęścia ma Grzesiek, któremu dwukrotnie moto gaśnie na podjeździe. Ma jakiś problem z rolgazem. Gdy przyjeżdżamy do hotelu i pijemy powitalną herbatkę i piwo, Gogo zabiera się za naprawę defektu. Od razu go testuje - odkręcając manetkę na maksa na dróżce przed hotelem. Dróżka kończy się kamienistym parkingiem, a gwałtowne hamowanie, zęby na niego nie wjechać kończy się ... drugim dzisiaj szlifem Gogo. Ałć. Znowu wszystko mnie boli. Tym razem Gogo nie miał nawet kasku... Jacek i Piotrek tym razem biorą apteczkę i spieszą z pomocą naszemu postrzelonemu mechanikowi. Trzeba przyznać, twardy z niego zawodnik. Choć mam nadzieję, że już więcej nie będzie nam dostarczał tego typu rozrywki. Ani on, ani nikt inny.
Hotel jest naprawdę pięknie położony. Widok rozpościera się na całą dolinę. Jest nowowybudowany, infrastruktura nawet nie jest dokończona. Ale "robi się". Pewnie podjazd zrobią na samym końcu.
Przy kolacji i po niej uczymy Dorji mówić po Polsku. Tych najbardziej prostych i potrzebnych zwrotów, np. "powiedz kiedy" przy nalewaniu whisky K5 do szklanki czy "w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie". Kilka dni temu my uczyliśmy się kilku zwrotów w dzongkha, bhutańskim języku. Nie wiem "jak się to pisze", więc zastosuję zapis fonetyczny nie zważając czy to jedno czy kilka słów:
bum - dziewczyna,
bucu (!) - chłopak,
nagicziluga - kocham Cię (czyżby coś wspólnego z nagością?),
szuledżege - do zobaczenia w przyszłości.
Przejechane: 124 km
01 maja 2014 - czwartek
Dziś podobno nigdzie nam się nie spieszy. Rano więc jest czas na wyspanie się, zjedzenie dobrego śniadania i zwiedzanie miasteczka. Oczywiście korzystam z tej okazji, aby podpatrzeć jak płynie życie w niewielkiej miejscowości na końcu świata. A jak płynie? Spokojnie. Lokalesi handlują w sklepach "ze wszystkim", robią porządki - np. zamiatają wodę na jezdni, palą gałęzie. Ot tak snują się powoli i bez ciśnienia. Ja też się snuję - po miasteczku i po niedużym dzongu.
W hotelu, w każdym pokoju jest książka "Path to Dharma" - tak jak w Europie w pokojach są egzemplarze Pisma Świętego. Pytam, czy mogę kupić taką książkę. Niestety nie, nie są na sprzedaż. Szkoda
Czas ruszać. Motocykle jak zwykle ustawione idealnie, a dzisiaj nawet odpalone przez Gogo dla nas. Full serwis!
Początek trasy pokonujemy każdy sobie. Ja wyrywam na początek. Ustalenie jest jedno - kto jest pierwszy, zatrzymuje się koło południa na lunch w jakimś miejscu i czeka na resztę. Droga i jej otoczenie jak zwykle urzekają. Czasem przypomina mi ciepły sosnowy las, jaki znam z wyjazdów nad Adriatyk. Czasem jest to tropikalna dżungla, jaką ostatnio poznajemy. Wszystko połączone się zakrętami. W pewnym momencie jakiś ptak uderza mi o kask. Przypominam sobie, jak Sambor pierwszego dnia nam mówił "ten kraj i jego przyroda nie są przygotowane na coś tak dynamicznego, jak KTMy, na których się poruszamy". Ma to sens... nawet zwierzaki nie mają takiego refleksu...
[url="http://3.bp.blogspot.com/-7LYe9un_-1I/U ... C06423.JPG"]
Około południa zjeżdżamy na dno doliny. Płynie tam rzeka i Sambor proponuje mały off - wprost nad wodę, żeby tam zjeść lunch. Chwilę kluczymy po kamienistych dróżkach, nawet raz musimy zawrócić ze ślepego zaułka, ale w końcu znajdujemy świetne miejsce. Lunch przyjeżdża naszym wozem serwisowym. W menu: hamburgery, panierowanie ziemniaczki, panierowane jajka, banany, sok z mango i Druk 11000.
Dodatkowo mamy też program sportowy, a w nim - pływanie pod prąd i nurkowanie synchroniczne.
Relaks idealny!
Zaczyna się lekko chmurzyć, a na nas i tak już czas, więc wsiadamy na motocykle. Jedni suszą mokre gacie na sobie, inni między lusterkami motocykli.
Naszym następnym punktem zbiórki jest check-post przed Trashigang. A w międzyczasie.... winkle, winkle, winkle i wspinaczka góra-dół po zboczach gór. Pewnie dla czytelników jest już to co najmniej nudne, ale my mamy radochę jak zwykle. W końcu o to chodzi w jeździe.
Tuż przed Trashigang są roboty spowodowane osunięciem się skał na drogę. Koparka tym razem nie zrzuca głazów w przepaść, ale ładuje je na ciężarówkę marki AMW. To chyba lepsze od BMW, z racji kolejności literek w alfabecie.
Mimo tego, że nocleg mamy w Trashignag, jedziemy za miasto, do świątyni w Ranjung. Po drodze Piotrek łapie gumę w przednim kole swojego KTMa. AKurat w naszym wozie serwisowym nie ma koła z podwójną tarcza na szybka podmiankę więc Gogo wpada na świetny pomysł - wsiądzie na motek i pojedzie do wulkanizatora w Ranjungu na szybką naprawę. Ubiera kask, wsiada na moto, odkręca manetkę i robi efektowne wheelie - jazdę na tylnym kole. Niestety jego brawurowa jazda kończy się na najbliższym zakręcie... szlifem... Dość bolesnym, bo Gogo ma na sobie jedynie krótkie spodnie i koszulę, bez jakichkolwiek ochraniaczy. Nie lada twardziel. Nie ma na podorędziu apteczki, więc Gogo dezynfekuje rany... benzyną którą spuszcza z baku motocykla. Boli mnie na sam widok. Gogo nawet powieka nie drgnie...Nie daje sobie wyperswadować dalszej jazdy - znowu wsiada na motocykl i szybko, choć już nie na pełnym gazie jedzie do wulkanizatora. Nam, na sprawnych motocyklach nie udaje się go dogonić...
Tak więc motocykl Piotrka jest w naprawie, a my całą grupą zwiedzamy świątynię. O tyle inną od poprzednich, że widać tu wyraźne wpływy tybetańskie - nieco inny styl i kolory zdobień.
Wokół świątyni są dwa najwspanialsze "obiekty" do fotografowania - starsi mnisi, odprawiający swoje rytuały i dzieciaki zakochane w piłce nożnej. Jest Messi, Kaka i inne gwiazdy futbolu. Nie mają w sumie nawet piłki, ani sportowych butów, a tylko jeden z nich ma getry.... no... jedną na prawej nodze, ale w niczym im to nie przeszkadza. Buszują dookoła świątyni co raz pokrzykując coś po swojemu, przerywane międzynarodowym "f*ck".
Wracamy do Trashigang i zatrzymujemy się, żeby zwiedzić miasteczko. W sumie "zwiedzić" to za dużo powiedziane, bo ma ono jedną ulicę i placyk z parkingiem... Można je przejść w pięć minut.
Cofamy się w okolice robót drogowych, aby zacząć chyba najbardziej wymagający odcinek w dniu dzisiejszym. Podjazd ciasnymi serpentynami do hotelu. To najcięższy jak do tej pory off - kamienie, szczeliny, gliniasta ziemia. Ja już mam pełno w gaciach myśląc o zjeździe następnego ranka. I kolejnego, bo spędzamy tu dwie noce. A jak popada, to będzie katastrofa. Udaje mi się bez przygód wjechać pod hotel. Mniej szczęścia ma Grzesiek, któremu dwukrotnie moto gaśnie na podjeździe. Ma jakiś problem z rolgazem. Gdy przyjeżdżamy do hotelu i pijemy powitalną herbatkę i piwo, Gogo zabiera się za naprawę defektu. Od razu go testuje - odkręcając manetkę na maksa na dróżce przed hotelem. Dróżka kończy się kamienistym parkingiem, a gwałtowne hamowanie, zęby na niego nie wjechać kończy się ... drugim dzisiaj szlifem Gogo. Ałć. Znowu wszystko mnie boli. Tym razem Gogo nie miał nawet kasku... Jacek i Piotrek tym razem biorą apteczkę i spieszą z pomocą naszemu postrzelonemu mechanikowi. Trzeba przyznać, twardy z niego zawodnik. Choć mam nadzieję, że już więcej nie będzie nam dostarczał tego typu rozrywki. Ani on, ani nikt inny.
Hotel jest naprawdę pięknie położony. Widok rozpościera się na całą dolinę. Jest nowowybudowany, infrastruktura nawet nie jest dokończona. Ale "robi się". Pewnie podjazd zrobią na samym końcu.
Przy kolacji i po niej uczymy Dorji mówić po Polsku. Tych najbardziej prostych i potrzebnych zwrotów, np. "powiedz kiedy" przy nalewaniu whisky K5 do szklanki czy "w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie". Kilka dni temu my uczyliśmy się kilku zwrotów w dzongkha, bhutańskim języku. Nie wiem "jak się to pisze", więc zastosuję zapis fonetyczny nie zważając czy to jedno czy kilka słów:
bum - dziewczyna,
bucu (!) - chłopak,
nagicziluga - kocham Cię (czyżby coś wspólnego z nagością?),
szuledżege - do zobaczenia w przyszłości.
Przejechane: 124 km
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
Niebo się popłakało
02 maja 2014 - piątek
Okna hotelu są nieco przyciemnione i ciężko ocenić, czy jest pochmurno, czy nie. Uff, jest "w miarę". I sucho. To dobrze - zjazd spod hotelu nie będzie taki straszny. W sumie daję radę bezproblemowo, choć jadę w "asyście" w razie W.
Pierwszy przystanek mamy nieopodal, bo na stacji benzynowej. Ola niesie pomoc lokalnemu pieskowi z wielkim kleszczem na oku. Zjeżdżamy na chek-post, który mijaliśmy wczoraj, a za nim skręcamy w dolinę Trashiyangtse. Dolanie benzyny znowu powoduje inhalację oparami. Nie wiem co jest nie halo z tym korkiem wlewu paliwa.
Trafiamy na krótką blokadę drogi - znowu prace"remontowe".
Gdy dojeżdżamy do świątyni Gomkora zaczyna padać, dlatego zaczynamy od zwiedzania wnętrza obiektu. Przestaje padać, więc możemy zwiedzić to co najfajniejsze, w przyklasztornym "ogrodzie". Pierwsze to kamień. niby zwykły, choć zawierający w środku rudę żelaza, przez to bardzo ciężki. Kamień należny podnieść i okrążyć małą stupę, a wtedy budda w dzieciach wynagrodzi ten trud. Ja nie spróbowałam Ale trzeba przyznać, że nie każdy z facetów w naszej grupie kamień podniósł, więc chyba był rzeczywiście ciężki. Druga atrakcja to wielgachny głaz o obłym kształcie. Kto wespnie się na górę, będzie o krok bliżej od oświecenia. Dorji podejmuje próbę. Najpierw w butach, potem boso. I udaje mu się wspiąć na górę. Potem próbuje Sambor. Odpuszcza po dwóch krokach. Skała jest niemiłosierni śliska. Naszym zmaganiom przyglądają się młodzi mnisi i chyba mają niezły ubaw.
Ta skała ma jeszcze historię związaną z Guru Rinpocze i jego walką z wielkim wężem. Demonstracja siły spowodowała wyżłobienie otworów wewnątrz skały. Ciekawe ile jeszcze historii o Guru Rinpocze poznamy
Jedziemy dalej wgłąb doliny. Każdy sobie. Zapamiętuję, ze zatrzymujemy się tam gdzie stupy i wyrywam gdzieś do przodu. Droga mija, pogoda jest w sumie nieciekawa, a szkoda, bo krajobraz tradycyjnie wspaniały.
Dojeżdżam do miasteczka, i pokaźnych rozmiarów stupy. Czekam na resztę. Podjeżdża Sambor i pyta czy fotki zrobione, bo to nie tu. Jak to nie tu? To pierwsza stupa po drodze. Okazuje się jednak, że po drodze był skręt na klasztor, który mamy w planie odwiedzić. Hmmm, chyba w takim razie coś źle usłyszałam. Czekamy na wszystkich przy skręcie do klasztoru, a następnie offowym podjazdem, przez stary mostek i las, podjeżdżamy do klasztoru. Wita nas zgraja dzieci-mnichów. I tradycyjnie dzisiaj - zaczyna padać, więc czym prędzej biegniemy do świątyni.
Zbliża się pora lunchu, a pogoda nie zachęca, więc postanawiamy zjeść w klasztornej stołówce. Co prawda stoły w niej lepią się od resztek jedzenia, a roje much nie dają spokoju natrętnie obsiadając wszystko i wszystkich, ale przynajmniej nie pada na głowę. Dorji i Gogo przynoszą gary z jedzeniem z naszego wozu serwisowego. Jak widać lunche z boxów to już za niski standard
Przestaje padać, więc można jednak zjeść na zewnątrz. Dobrze, bo muchy są nieznośnie. Przy okazji dokarmiamy też lokalne pieski. Jest taki jeden, największy, ale najbardziej płochliwy. Trzeba naprawdę się nagimnastykować, żeby coś dać mu do zjedzenia, zwłaszcza że oprócz innych psów na jego porcję czyhają również kruki.
Pogoda poprawia się na tyle, że ruszamy w drogę, do stupy Kora, którą już "znam". Mamy chwilę czasu na jej zwiedzanie, bo z powodu blokady drogi musimy się wyrobić na odpowiednią godzinę na przejazd.
Pora wracać. Niestety zaczyna padać. Czyżby monsun przyszedł za wcześnie i już nam grał na nosie? Gdy dojeżdżamy do blokady, okazuje się, że nasi przewodnicy coś pokręcili i właśnie zamknięto drogę. I mamy 1,5h czekania. Wujek i Grzesiek dotarli do tego odcinka drogi parę minut przed nami, i przejechali. Farciarze. No nic, wracamy do wioski, którą mijaliśmy parę kilometrów wcześniej. Wszyscy jesteśmy przemoczeni. Ale i tak idziemy zwiedzać wioseczkę. Są zakłady krawieckie, sklepy spożywczo-narzędziowe, gdzie można kupić suszone ryby i gwoździe. Ale suszone ryby lepiej kupić wprost od pań, które je pakują do worków. Dobra rybka nie jest zła W lokalnym sklepie można też nabyć whisky i colę i trochę się rozgrzać.
Ja zaczynam mieć stresa związanego z podjazdem do hotelu... Jeśli tam jest błoto, to wcale nie będzie zabawnie. Dorji mówi, że dzwonił do hotelu i tam nie pada. I że Wujek z Grześkiem jeszcze nie dojechali. Z jednej strony dziwne, bo trochę czasu minęło. Z drugiej - być może utknęli na check-poście, bo nie mają dokumentów, które zawsze wozi Dorji. Jak się później okazuje, utknęli tuż przed drugim odcinkiem zamkniętej drogi i tam czekali. To jednak my mieliśmy lepiej
Gdy otwierają drogę czeka nas kawał błotnistego offu nad przepaścią z rwącą rzeką na dole. Lepiej się nie poślizgnąć. Jadę trochę z duszą na ramieniu, wolno i ostrożnie, bo jednak w jeździe po błocie zbyt mocna nie jestem.
Na chek-poście nie musimy się zatrzymywać - mundurowi każą nam jechać dalej. Okazuje się, że rzeczywiście podjazd do hotelu jest względnie suchy, więc pokonuję go bez najmniejszych problemów. Uff, chociaż to się udaje. Jestem przemoczona do suchej nitki... nawet pieniążki się "wyprały" i muszę je wysuszyć...
Na dzień dzisiejszy to jeszcze nie koniec atrakcji - Ola ma urodziny i wieczorem świętujemy. Jest tort, z odpowiednim napisem, który własnoręcznie zrobił Dorji. Tort jest umieszczony na podstawce, która po naciśnięciu (np. podczas krojenia) wygrywa melodyjkę "Happy birthday to you" jest mega ubaw przy krojeniu, bo jak się naciśnie kilka razy pod rząd, to muzyczka się "jąka". Ponadto Ola dostaje od nas wspaniałe tradycyjne bhutańskie buty. Mam nadzieję, ze nie będzie ich używać do offu!
Mimo tego wieczór nie jest dla mnie udany... W wyniku dyskusji o technice jazdy, zwłaszcza w offie, spada na mnie fala krytyki, za to że jeżdżę zachowawczo... Nie wytrzymuję tego. Nie dojadam drugiego dania, odchodzę od stołu ze łzami w oczach i już nie wracam. Nie chcę. Nie potrafię. Wiem, że słabo mi idzie w błocie (i piachu) i źle mi z tym, że mi się to wypomina... Może kiedyś się nauczę... Sambor mi nie odpuszcza i w sumie trochę pomaga mi długą szczerą rozmową... O jeździe... o życiu... Mimo tego jest mi smutno i samotnie...
Przejechane: 120 km
02 maja 2014 - piątek
Okna hotelu są nieco przyciemnione i ciężko ocenić, czy jest pochmurno, czy nie. Uff, jest "w miarę". I sucho. To dobrze - zjazd spod hotelu nie będzie taki straszny. W sumie daję radę bezproblemowo, choć jadę w "asyście" w razie W.
Pierwszy przystanek mamy nieopodal, bo na stacji benzynowej. Ola niesie pomoc lokalnemu pieskowi z wielkim kleszczem na oku. Zjeżdżamy na chek-post, który mijaliśmy wczoraj, a za nim skręcamy w dolinę Trashiyangtse. Dolanie benzyny znowu powoduje inhalację oparami. Nie wiem co jest nie halo z tym korkiem wlewu paliwa.
Trafiamy na krótką blokadę drogi - znowu prace"remontowe".
Gdy dojeżdżamy do świątyni Gomkora zaczyna padać, dlatego zaczynamy od zwiedzania wnętrza obiektu. Przestaje padać, więc możemy zwiedzić to co najfajniejsze, w przyklasztornym "ogrodzie". Pierwsze to kamień. niby zwykły, choć zawierający w środku rudę żelaza, przez to bardzo ciężki. Kamień należny podnieść i okrążyć małą stupę, a wtedy budda w dzieciach wynagrodzi ten trud. Ja nie spróbowałam Ale trzeba przyznać, że nie każdy z facetów w naszej grupie kamień podniósł, więc chyba był rzeczywiście ciężki. Druga atrakcja to wielgachny głaz o obłym kształcie. Kto wespnie się na górę, będzie o krok bliżej od oświecenia. Dorji podejmuje próbę. Najpierw w butach, potem boso. I udaje mu się wspiąć na górę. Potem próbuje Sambor. Odpuszcza po dwóch krokach. Skała jest niemiłosierni śliska. Naszym zmaganiom przyglądają się młodzi mnisi i chyba mają niezły ubaw.
Ta skała ma jeszcze historię związaną z Guru Rinpocze i jego walką z wielkim wężem. Demonstracja siły spowodowała wyżłobienie otworów wewnątrz skały. Ciekawe ile jeszcze historii o Guru Rinpocze poznamy
Jedziemy dalej wgłąb doliny. Każdy sobie. Zapamiętuję, ze zatrzymujemy się tam gdzie stupy i wyrywam gdzieś do przodu. Droga mija, pogoda jest w sumie nieciekawa, a szkoda, bo krajobraz tradycyjnie wspaniały.
Dojeżdżam do miasteczka, i pokaźnych rozmiarów stupy. Czekam na resztę. Podjeżdża Sambor i pyta czy fotki zrobione, bo to nie tu. Jak to nie tu? To pierwsza stupa po drodze. Okazuje się jednak, że po drodze był skręt na klasztor, który mamy w planie odwiedzić. Hmmm, chyba w takim razie coś źle usłyszałam. Czekamy na wszystkich przy skręcie do klasztoru, a następnie offowym podjazdem, przez stary mostek i las, podjeżdżamy do klasztoru. Wita nas zgraja dzieci-mnichów. I tradycyjnie dzisiaj - zaczyna padać, więc czym prędzej biegniemy do świątyni.
Zbliża się pora lunchu, a pogoda nie zachęca, więc postanawiamy zjeść w klasztornej stołówce. Co prawda stoły w niej lepią się od resztek jedzenia, a roje much nie dają spokoju natrętnie obsiadając wszystko i wszystkich, ale przynajmniej nie pada na głowę. Dorji i Gogo przynoszą gary z jedzeniem z naszego wozu serwisowego. Jak widać lunche z boxów to już za niski standard
Przestaje padać, więc można jednak zjeść na zewnątrz. Dobrze, bo muchy są nieznośnie. Przy okazji dokarmiamy też lokalne pieski. Jest taki jeden, największy, ale najbardziej płochliwy. Trzeba naprawdę się nagimnastykować, żeby coś dać mu do zjedzenia, zwłaszcza że oprócz innych psów na jego porcję czyhają również kruki.
Pogoda poprawia się na tyle, że ruszamy w drogę, do stupy Kora, którą już "znam". Mamy chwilę czasu na jej zwiedzanie, bo z powodu blokady drogi musimy się wyrobić na odpowiednią godzinę na przejazd.
Pora wracać. Niestety zaczyna padać. Czyżby monsun przyszedł za wcześnie i już nam grał na nosie? Gdy dojeżdżamy do blokady, okazuje się, że nasi przewodnicy coś pokręcili i właśnie zamknięto drogę. I mamy 1,5h czekania. Wujek i Grzesiek dotarli do tego odcinka drogi parę minut przed nami, i przejechali. Farciarze. No nic, wracamy do wioski, którą mijaliśmy parę kilometrów wcześniej. Wszyscy jesteśmy przemoczeni. Ale i tak idziemy zwiedzać wioseczkę. Są zakłady krawieckie, sklepy spożywczo-narzędziowe, gdzie można kupić suszone ryby i gwoździe. Ale suszone ryby lepiej kupić wprost od pań, które je pakują do worków. Dobra rybka nie jest zła W lokalnym sklepie można też nabyć whisky i colę i trochę się rozgrzać.
Ja zaczynam mieć stresa związanego z podjazdem do hotelu... Jeśli tam jest błoto, to wcale nie będzie zabawnie. Dorji mówi, że dzwonił do hotelu i tam nie pada. I że Wujek z Grześkiem jeszcze nie dojechali. Z jednej strony dziwne, bo trochę czasu minęło. Z drugiej - być może utknęli na check-poście, bo nie mają dokumentów, które zawsze wozi Dorji. Jak się później okazuje, utknęli tuż przed drugim odcinkiem zamkniętej drogi i tam czekali. To jednak my mieliśmy lepiej
Gdy otwierają drogę czeka nas kawał błotnistego offu nad przepaścią z rwącą rzeką na dole. Lepiej się nie poślizgnąć. Jadę trochę z duszą na ramieniu, wolno i ostrożnie, bo jednak w jeździe po błocie zbyt mocna nie jestem.
Na chek-poście nie musimy się zatrzymywać - mundurowi każą nam jechać dalej. Okazuje się, że rzeczywiście podjazd do hotelu jest względnie suchy, więc pokonuję go bez najmniejszych problemów. Uff, chociaż to się udaje. Jestem przemoczona do suchej nitki... nawet pieniążki się "wyprały" i muszę je wysuszyć...
Na dzień dzisiejszy to jeszcze nie koniec atrakcji - Ola ma urodziny i wieczorem świętujemy. Jest tort, z odpowiednim napisem, który własnoręcznie zrobił Dorji. Tort jest umieszczony na podstawce, która po naciśnięciu (np. podczas krojenia) wygrywa melodyjkę "Happy birthday to you" jest mega ubaw przy krojeniu, bo jak się naciśnie kilka razy pod rząd, to muzyczka się "jąka". Ponadto Ola dostaje od nas wspaniałe tradycyjne bhutańskie buty. Mam nadzieję, ze nie będzie ich używać do offu!
Mimo tego wieczór nie jest dla mnie udany... W wyniku dyskusji o technice jazdy, zwłaszcza w offie, spada na mnie fala krytyki, za to że jeżdżę zachowawczo... Nie wytrzymuję tego. Nie dojadam drugiego dania, odchodzę od stołu ze łzami w oczach i już nie wracam. Nie chcę. Nie potrafię. Wiem, że słabo mi idzie w błocie (i piachu) i źle mi z tym, że mi się to wypomina... Może kiedyś się nauczę... Sambor mi nie odpuszcza i w sumie trochę pomaga mi długą szczerą rozmową... O jeździe... o życiu... Mimo tego jest mi smutno i samotnie...
Przejechane: 120 km
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
Ostatki z niespodzianką
03 maja 2014 - sobota
Przed nami ostatni dzień jazdy i około dwustu kilometrów do zrobienia. Może dam radę. Nie czuję się zbyt dobrze. Oczy mam tak spuchnięte, ze wstyd iść na śniadanie i pokazać się ludziom. Chowam dumę w kieszeń. Trudno. Tak czasem bywa. Na wszelki wypadek nie podnoszę wzroku znad talerza, żeby nie straszyć tymi dwoma czerwonymi szparkami na twarzy...
Humor poprawia mi się nieco, gdy udaje mi się przekonać panią z recepcji, żeby sprzedała mi książkę "Path to Dharma", która i tu jest w każdym pokoju, a na dodatek kilka egzemplarzy leży sobie w lobby. Nawet nie negocjuję ceny. Wiem, kto ją dostanie w prezencie.
Powoli pakujemy się na motocykle, uzupełniam wodę w camelbaku. Czas ruszać. Ale, ale. Stop. Okazuje się, że moto Wujka wyrzygał olej i w dodatku zgubił sprzęgło. Gogo zaczyna więc dzień od naprawy. Każdy z nas odpala motocykl, żeby sprawdzić czy nic nie cieknie. Jest OK.
Ola i ja postanawiamy, że powoli ruszymy, reszta czeka na Wujka. Zaczynamy zjazd. Ola szybko pomuyka na dół. Mnie przy drugiej nawrotce w prawo gaśnie motocykl i zaliczam glebę. Nosz kur... I jeszcze dzieciaki z okolicznych domków to widzą i podbiegają przyglądnąć się jak się ta pani wywróciła... Stawiam Brzydala na koła zanim ktokolwiek więcej się zorientuję i ruszam dalej. Na kolejnej nawrotce w prawo znowu gaśnie mi silnik i znowu zaliczam glebę. Nosz kur... do kwadratu. Chyba silnik się jeszcze nie rozgrzał... Po raz drugi stawiam moto do pionu i jadę. Obroty max i półsprzęgło. Nie zaryzykuję kolejnej gleby. Choć w sumie jestem troszeczkę dumna z siebie, że SAMA podniosłam moto. Jeszcze mi się to nigdy nie udało.
Jedziemy do Kanglung. To tam pięć lat temu Ola nocowała w klasztorze, gdy była w Bhutanie po raz pierwszy. Ma nadzieję, że zaprzyjaźniony mnich ją pozna.
Dojeżdżam do klasztoru. Ola już tam jest i informuje, że padło jej moto. Chyba bezpieczniki, bo elektryka siadła. Ja wjeżdżam motkiem na dziedziniec i idę na szybki obchód świątyni. Trwa jakieś nabożeństwo.
W oczekiwaniu na resztę grupy odwiedzamy znajomego mnicha w jego kwaterze. Gawędzimy o wszystkim i niczym. Okazuje się, że teraz jest przełożonym klasztoru, więc awansował najwyżej jak się da. Gdy przyjeżdża reszta grupy, zostajemy podjęci herbatką (tradycyjną, z mlekiem, ale ja dostaję zieloną) i poczęstunkiem - ciastkami i dmuchanym ryżem, który je się prosto z dłoni. Fajnie, możemy popytać o wiele rzeczy związancyh z tym miejscem, buddyzmem, świątyniami, życiem mnichów. Widzimy, że koło "szefa" kręci się mały mnich - trzylatek - jak się okazuje oddany przez rodzinę, która nie mogła go utrzymać. Co prawda najmłodsi mnisi w tym klasztorze mają 7 lat, ale dla tego zrobiono wyjątek. Okazuje się też, że Gogo jest przyjacielem "szefa" ze szkolnej ławki. Dawno się nie widzieli.
Wspólnie jeszcze raz idziemy zwiedzić świątynię. Grzesiek odpuszcza, chyba "ma już dość tych wszystkich klasztorów". Szkoda, bo tym razem czeka nas niespodzianka - dostajemy pozwolenie na sfotografowanie obiektu od wewnątrz! Jednak dobrze mieć "znajomości"
Czas się pożegnać. Jeszcze tylko wspólna fotka i jedziemy.
Nasz cel to Wamrong za jakieś 50 km, a tam lunch. Łatwo zapamiętać nazwę. "Łam-rąk". Nie łam rąk... Takie tam głupie skojarzenia. Standardowo - niby tylko 50 km, a przejazd zajmuje sporo czasu.
Dojeżdżamy do wioski, , parkujemy motocykle, rzucamy okiem na architekturę miasteczka i "ozdoby" i w tym momencie zaczyna lać. Gwałtowny tropikalny deszcz. Idealny timing z przerwą na lunch w "cum barze". Zasiadamy w sali dla vipów oddzielonej od reszty różowa kotarką. Na ścianach potrety króla i przywódców duchownych, w telewizji film akcji z Bollywood. A do kibelka przechodzi się przez kuchnię
Gdy kończymy jeść przestaje padać. Znowu idealne zgranie w czasie. Można jechać dalej. Chwilę za miasteczkiem jest blokada drogi. Czekamy jakieś pół godziny na jej uporządkowanie. Taki standard tutaj.
Dalsza droga to wszystkie możliwe rodzaje nawierzchni i wszystkie pory roku. Jest deszcz i mgła, że nie widać przedniego koła. Znowu całkowicie przemakam. Na jakimś błotnistym odcinku Wujek jedzie zbyt blisko mnie i przy hamowaniu wyglebia. Ostatni odcinek trasy to nowiuteńka, szeroka droga, jakiej jeszcze w Bhutanie nie widzieliśmy. Pełnowymiarowe dwa pasy!
Dojeżdżamy na ostatni check-post. I prosto do hotelu. Tu kończymy jazdę na motkach, które zapakowane na ciężarówkę wrócą na zachód kraju.
Jest ciepło i wilgotno. Nie ma grzejników, jest jedynie klimatyzacja, która chłodzi. I hałasuje. Jak tu wysuszyć mokre ciuchy? Same w tym klimacie nie wyschną, a mokre pakować do bagażu to kiepski pomysł... Nie ma też ciepłej wody, al udaje mi się ustalić przyczynę - włączam bojler i już jest ok. Wifi też nie ma. Pewnie niektórzy się zmartwią jak się nie "zamelduję". Może SPOT chociaż wyśle wiadomość, że jest OK. Choć nie mam pewności, że działa tu jak należy. Z zasięgiem satelitów nie jest tu tak różowo, a górzysty teren utrudnia ich łapanie. Za to są gekony. mnóstwo gekonów, które biegają po ścianach i sufitach i skrzeczą.
Standardowo jemy kolację, pijemy lokalne trunki i robimy "zrzutkę" na napiwek dla Dorji i Gogo.
Czas spać. Mimo, że samolot z Gauwahati do Delhi mamy koło 15:00, a na lotnisko jakieś 100 km, to musimy opuścić hotel o 6:00. Powód? Godzina policyjna i zamieszki w Assamie. Walki między lokalnymi plemionami w ostatnich dniach poskutkowały napadami na turystów i śmiercią ok. 40 osób... Jest gorąco...
Przejechane: 187 km
(niestety google maps nie potrafi wyznaczyć trasy, twierdząc, że na tym odcinku nie ma drogi ślad ze SPOTa)
03 maja 2014 - sobota
Przed nami ostatni dzień jazdy i około dwustu kilometrów do zrobienia. Może dam radę. Nie czuję się zbyt dobrze. Oczy mam tak spuchnięte, ze wstyd iść na śniadanie i pokazać się ludziom. Chowam dumę w kieszeń. Trudno. Tak czasem bywa. Na wszelki wypadek nie podnoszę wzroku znad talerza, żeby nie straszyć tymi dwoma czerwonymi szparkami na twarzy...
Humor poprawia mi się nieco, gdy udaje mi się przekonać panią z recepcji, żeby sprzedała mi książkę "Path to Dharma", która i tu jest w każdym pokoju, a na dodatek kilka egzemplarzy leży sobie w lobby. Nawet nie negocjuję ceny. Wiem, kto ją dostanie w prezencie.
Powoli pakujemy się na motocykle, uzupełniam wodę w camelbaku. Czas ruszać. Ale, ale. Stop. Okazuje się, że moto Wujka wyrzygał olej i w dodatku zgubił sprzęgło. Gogo zaczyna więc dzień od naprawy. Każdy z nas odpala motocykl, żeby sprawdzić czy nic nie cieknie. Jest OK.
Ola i ja postanawiamy, że powoli ruszymy, reszta czeka na Wujka. Zaczynamy zjazd. Ola szybko pomuyka na dół. Mnie przy drugiej nawrotce w prawo gaśnie motocykl i zaliczam glebę. Nosz kur... I jeszcze dzieciaki z okolicznych domków to widzą i podbiegają przyglądnąć się jak się ta pani wywróciła... Stawiam Brzydala na koła zanim ktokolwiek więcej się zorientuję i ruszam dalej. Na kolejnej nawrotce w prawo znowu gaśnie mi silnik i znowu zaliczam glebę. Nosz kur... do kwadratu. Chyba silnik się jeszcze nie rozgrzał... Po raz drugi stawiam moto do pionu i jadę. Obroty max i półsprzęgło. Nie zaryzykuję kolejnej gleby. Choć w sumie jestem troszeczkę dumna z siebie, że SAMA podniosłam moto. Jeszcze mi się to nigdy nie udało.
Jedziemy do Kanglung. To tam pięć lat temu Ola nocowała w klasztorze, gdy była w Bhutanie po raz pierwszy. Ma nadzieję, że zaprzyjaźniony mnich ją pozna.
Dojeżdżam do klasztoru. Ola już tam jest i informuje, że padło jej moto. Chyba bezpieczniki, bo elektryka siadła. Ja wjeżdżam motkiem na dziedziniec i idę na szybki obchód świątyni. Trwa jakieś nabożeństwo.
W oczekiwaniu na resztę grupy odwiedzamy znajomego mnicha w jego kwaterze. Gawędzimy o wszystkim i niczym. Okazuje się, że teraz jest przełożonym klasztoru, więc awansował najwyżej jak się da. Gdy przyjeżdża reszta grupy, zostajemy podjęci herbatką (tradycyjną, z mlekiem, ale ja dostaję zieloną) i poczęstunkiem - ciastkami i dmuchanym ryżem, który je się prosto z dłoni. Fajnie, możemy popytać o wiele rzeczy związancyh z tym miejscem, buddyzmem, świątyniami, życiem mnichów. Widzimy, że koło "szefa" kręci się mały mnich - trzylatek - jak się okazuje oddany przez rodzinę, która nie mogła go utrzymać. Co prawda najmłodsi mnisi w tym klasztorze mają 7 lat, ale dla tego zrobiono wyjątek. Okazuje się też, że Gogo jest przyjacielem "szefa" ze szkolnej ławki. Dawno się nie widzieli.
Wspólnie jeszcze raz idziemy zwiedzić świątynię. Grzesiek odpuszcza, chyba "ma już dość tych wszystkich klasztorów". Szkoda, bo tym razem czeka nas niespodzianka - dostajemy pozwolenie na sfotografowanie obiektu od wewnątrz! Jednak dobrze mieć "znajomości"
Czas się pożegnać. Jeszcze tylko wspólna fotka i jedziemy.
Nasz cel to Wamrong za jakieś 50 km, a tam lunch. Łatwo zapamiętać nazwę. "Łam-rąk". Nie łam rąk... Takie tam głupie skojarzenia. Standardowo - niby tylko 50 km, a przejazd zajmuje sporo czasu.
Dojeżdżamy do wioski, , parkujemy motocykle, rzucamy okiem na architekturę miasteczka i "ozdoby" i w tym momencie zaczyna lać. Gwałtowny tropikalny deszcz. Idealny timing z przerwą na lunch w "cum barze". Zasiadamy w sali dla vipów oddzielonej od reszty różowa kotarką. Na ścianach potrety króla i przywódców duchownych, w telewizji film akcji z Bollywood. A do kibelka przechodzi się przez kuchnię
Gdy kończymy jeść przestaje padać. Znowu idealne zgranie w czasie. Można jechać dalej. Chwilę za miasteczkiem jest blokada drogi. Czekamy jakieś pół godziny na jej uporządkowanie. Taki standard tutaj.
Dalsza droga to wszystkie możliwe rodzaje nawierzchni i wszystkie pory roku. Jest deszcz i mgła, że nie widać przedniego koła. Znowu całkowicie przemakam. Na jakimś błotnistym odcinku Wujek jedzie zbyt blisko mnie i przy hamowaniu wyglebia. Ostatni odcinek trasy to nowiuteńka, szeroka droga, jakiej jeszcze w Bhutanie nie widzieliśmy. Pełnowymiarowe dwa pasy!
Dojeżdżamy na ostatni check-post. I prosto do hotelu. Tu kończymy jazdę na motkach, które zapakowane na ciężarówkę wrócą na zachód kraju.
Jest ciepło i wilgotno. Nie ma grzejników, jest jedynie klimatyzacja, która chłodzi. I hałasuje. Jak tu wysuszyć mokre ciuchy? Same w tym klimacie nie wyschną, a mokre pakować do bagażu to kiepski pomysł... Nie ma też ciepłej wody, al udaje mi się ustalić przyczynę - włączam bojler i już jest ok. Wifi też nie ma. Pewnie niektórzy się zmartwią jak się nie "zamelduję". Może SPOT chociaż wyśle wiadomość, że jest OK. Choć nie mam pewności, że działa tu jak należy. Z zasięgiem satelitów nie jest tu tak różowo, a górzysty teren utrudnia ich łapanie. Za to są gekony. mnóstwo gekonów, które biegają po ścianach i sufitach i skrzeczą.
Standardowo jemy kolację, pijemy lokalne trunki i robimy "zrzutkę" na napiwek dla Dorji i Gogo.
Czas spać. Mimo, że samolot z Gauwahati do Delhi mamy koło 15:00, a na lotnisko jakieś 100 km, to musimy opuścić hotel o 6:00. Powód? Godzina policyjna i zamieszki w Assamie. Walki między lokalnymi plemionami w ostatnich dniach poskutkowały napadami na turystów i śmiercią ok. 40 osób... Jest gorąco...
Przejechane: 187 km
(niestety google maps nie potrafi wyznaczyć trasy, twierdząc, że na tym odcinku nie ma drogi ślad ze SPOTa)
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
Kontrasty
04 maja 2014 - niedziela
05 maja 2014 - poniedziałek
Przed szóstą rano zbieramy się na porannej kawie. O tej porze niczyj żołądek nie funkcjonuje normalnie, więc śniadanie zabieramy "na wynos". Pakujemy graty do trzech samochodzików i ruszamy. O mało co nie zostawiamy Moniki, bo każdy myśli, że pojechała w innym aucie, ale w końcu orientujemy się, że trzeba zaczekać.
Kilka kilometrów od hotelu, w którym nocowaliśmy stajemy na granicy. Z trzech busików pakujemy się do trzech innych aut, które zawiozą nas do Guwahati. W międzyczasie chyba Dorji ogarnia jakieś ostatnie formalności związane z naszym wyjazdem z Bhutanu.
W końcu udaje się przepakować, żegnamy się czule z naszymi bhutańskimi kompanami w strugach deszczu i przejeżdżamy przez piękną bramę graniczną między Bhutanem a Indiami. Szkoda że jej nie zamknięto za nami, bo wtedy pojawiłby się na niej napis "Bhutan". No cóż. Może następnym razem.
No to jesteśmy w Indiach. Znowu lekki szok. Bhutan był czysty, uporządkowany, przyjazny. Indie jakieś takie chaotyczne, brudne, zaniedbane. Zatrzymujemy się załatwić papierologię na jakimś posterunku pograniczników. Na szczęście kierowcy załatwiają za nas wszystkie formalności wjazdowe.
Można jechać dalej. Ruch, jak na indie, nieduży. Widać, ze "coś się dzieje" - co jakiś czas trafiamy na barierki i zasieki policyjne porozstawiane na drodze.
Oczywiście nie może zabraknąć humorystycznych akcentów
W sumie na lotnisko dojeżdżamy dość sprawnie, w związku z czym przed nami długi czas oczekiwania na lot. Na szczęście zostajemy wpuszczeni na lotnisko do poczekalni (co wcale nie było rzeczą oczywistą na taki długi czas przed lotem). Nie możemy jeszcze nadać bagażu, więc rozsiadamy się wygodnie, jemy śniadanie, czytamy, śpimy, generalnie zabijamy nudę.
W końcu można się odprawić, przejść przez wszystkie kontrole. Oczywiście nie jest bez przygód - dokładnie trzepią wszystkie GPSy, kamery, ładowarki. U Grześka znajdują nawet imbusa i robi się afera
Nadchodzi czas wylotu. W sumie bez wielkich przygód. Lądujemy w Delhi. Tam wita nas 38 stopniowy upał. A żegnają Magda z Jackiem i Monika z Piotrkiem, którzy maja trochę inaczej poorganizowane loty powrotne.
Jest wczesny wieczór, a lot to Doha mamy wcześnie rano, więc jedziemy do hotelu, żeby się odświeżyć i trochę przespać. Przy okazji Ola i Sambor załatwiają jakieś biznesy z lokalnym wspólnikiem. Pewnie chodzi o jakieś kolejne super wyjazdy
Grzesiek, Wujek i ja postanawiamy pójść coś zjeść. Zostajemy wessani przez uliczny gwar. Dla mnie to nie nowość, ale chłopaki chłoną wszystko z zaciekawieniem - cały ten klimat indyjskiej ulicy. Wujek jakość nie ejst przekonany do jedzenia wprost z ulicznych straganów, a ja stanowczo odradzam hotelowe restauracje. Wiadomo, opcji pośrednich nie ma. Próbuję przekonać moich towarzyszy, że zjedzenie świeżych pierożków momo z wózka na ulicy jest bardziej bezpieczne. W końcu udaje się, ale mamy problem - brak lokalnej waluty. Znajdujemy kantor, dokonujemy wymiany i po chwili cieszymy się wielgachną porcja pierożków z pikantnym sosem. W sumie tego sosu trochę się obawiam, ale skoro jesteśmy w regionie od dwóch tygodni to nie powinno być źle.
Pikantne jedzenie i temperatura powodują pragnienie, więc Grzesiek i ja (Wujek naprawdę ma dość tego całego folkloru) kupujemy po wielkim kuflu świeżych soków. Co ciekawe doprawionych solą. Smak trochę dziwny, ale świetnie gaszą pragnienie. Jestem przejedzona i przepita. Możemy wracać do hotelu, gdzie na wszelki wypadek dezynfekujemy się jeszcze małym piffkiem
O drugiej nad ranem zbieramy się z powrotem na lotnisko. Do Doha lecimy Dreamlinerem, Ola, Sambor i Grzesiek mają szczęście - upgrade'owali ich do biznes klasy... ech... farciarze...
W Doha ilość ludzi, która przewija się przez ten w sumie nieduży port jest niewyobrażalna. Mam wrażenie, że nikt nad niczym nie panuje, a mimo wszystko jakoś się to kręci. Czas do odlotu do Warszawy jest względnie krótki, więc upływa szybko. Lot też mija bezproblemowo i bez opóźnień.
Żegnam się z ekipą, i czekam na kolejny samolot, do Krakowa. Jest poniedziałek, mam wolne, nigdzie mi się nie spieszy. Współczuję trochę Oli, bo jeszcze tego dnia musi pójść do biura. A w tym czasie ja rozkoszuję się ostatnim piwkiem tego wyjazdu...
Lot do Krakowa też przebiega be z niespodzianek. Bagaż i ja jesteśmy w dobrym stanie. Już to kiedyś pisałam - lubię wracać. Podróże męczą, ale... po powrocie... można już planować kolejne. Ciekawe, gdzie poniesie mnie następnym razem?
04 maja 2014 - niedziela
05 maja 2014 - poniedziałek
Przed szóstą rano zbieramy się na porannej kawie. O tej porze niczyj żołądek nie funkcjonuje normalnie, więc śniadanie zabieramy "na wynos". Pakujemy graty do trzech samochodzików i ruszamy. O mało co nie zostawiamy Moniki, bo każdy myśli, że pojechała w innym aucie, ale w końcu orientujemy się, że trzeba zaczekać.
Kilka kilometrów od hotelu, w którym nocowaliśmy stajemy na granicy. Z trzech busików pakujemy się do trzech innych aut, które zawiozą nas do Guwahati. W międzyczasie chyba Dorji ogarnia jakieś ostatnie formalności związane z naszym wyjazdem z Bhutanu.
W końcu udaje się przepakować, żegnamy się czule z naszymi bhutańskimi kompanami w strugach deszczu i przejeżdżamy przez piękną bramę graniczną między Bhutanem a Indiami. Szkoda że jej nie zamknięto za nami, bo wtedy pojawiłby się na niej napis "Bhutan". No cóż. Może następnym razem.
No to jesteśmy w Indiach. Znowu lekki szok. Bhutan był czysty, uporządkowany, przyjazny. Indie jakieś takie chaotyczne, brudne, zaniedbane. Zatrzymujemy się załatwić papierologię na jakimś posterunku pograniczników. Na szczęście kierowcy załatwiają za nas wszystkie formalności wjazdowe.
Można jechać dalej. Ruch, jak na indie, nieduży. Widać, ze "coś się dzieje" - co jakiś czas trafiamy na barierki i zasieki policyjne porozstawiane na drodze.
Oczywiście nie może zabraknąć humorystycznych akcentów
W sumie na lotnisko dojeżdżamy dość sprawnie, w związku z czym przed nami długi czas oczekiwania na lot. Na szczęście zostajemy wpuszczeni na lotnisko do poczekalni (co wcale nie było rzeczą oczywistą na taki długi czas przed lotem). Nie możemy jeszcze nadać bagażu, więc rozsiadamy się wygodnie, jemy śniadanie, czytamy, śpimy, generalnie zabijamy nudę.
W końcu można się odprawić, przejść przez wszystkie kontrole. Oczywiście nie jest bez przygód - dokładnie trzepią wszystkie GPSy, kamery, ładowarki. U Grześka znajdują nawet imbusa i robi się afera
Nadchodzi czas wylotu. W sumie bez wielkich przygód. Lądujemy w Delhi. Tam wita nas 38 stopniowy upał. A żegnają Magda z Jackiem i Monika z Piotrkiem, którzy maja trochę inaczej poorganizowane loty powrotne.
Jest wczesny wieczór, a lot to Doha mamy wcześnie rano, więc jedziemy do hotelu, żeby się odświeżyć i trochę przespać. Przy okazji Ola i Sambor załatwiają jakieś biznesy z lokalnym wspólnikiem. Pewnie chodzi o jakieś kolejne super wyjazdy
Grzesiek, Wujek i ja postanawiamy pójść coś zjeść. Zostajemy wessani przez uliczny gwar. Dla mnie to nie nowość, ale chłopaki chłoną wszystko z zaciekawieniem - cały ten klimat indyjskiej ulicy. Wujek jakość nie ejst przekonany do jedzenia wprost z ulicznych straganów, a ja stanowczo odradzam hotelowe restauracje. Wiadomo, opcji pośrednich nie ma. Próbuję przekonać moich towarzyszy, że zjedzenie świeżych pierożków momo z wózka na ulicy jest bardziej bezpieczne. W końcu udaje się, ale mamy problem - brak lokalnej waluty. Znajdujemy kantor, dokonujemy wymiany i po chwili cieszymy się wielgachną porcja pierożków z pikantnym sosem. W sumie tego sosu trochę się obawiam, ale skoro jesteśmy w regionie od dwóch tygodni to nie powinno być źle.
Pikantne jedzenie i temperatura powodują pragnienie, więc Grzesiek i ja (Wujek naprawdę ma dość tego całego folkloru) kupujemy po wielkim kuflu świeżych soków. Co ciekawe doprawionych solą. Smak trochę dziwny, ale świetnie gaszą pragnienie. Jestem przejedzona i przepita. Możemy wracać do hotelu, gdzie na wszelki wypadek dezynfekujemy się jeszcze małym piffkiem
O drugiej nad ranem zbieramy się z powrotem na lotnisko. Do Doha lecimy Dreamlinerem, Ola, Sambor i Grzesiek mają szczęście - upgrade'owali ich do biznes klasy... ech... farciarze...
W Doha ilość ludzi, która przewija się przez ten w sumie nieduży port jest niewyobrażalna. Mam wrażenie, że nikt nad niczym nie panuje, a mimo wszystko jakoś się to kręci. Czas do odlotu do Warszawy jest względnie krótki, więc upływa szybko. Lot też mija bezproblemowo i bez opóźnień.
Żegnam się z ekipą, i czekam na kolejny samolot, do Krakowa. Jest poniedziałek, mam wolne, nigdzie mi się nie spieszy. Współczuję trochę Oli, bo jeszcze tego dnia musi pójść do biura. A w tym czasie ja rozkoszuję się ostatnim piwkiem tego wyjazdu...
Lot do Krakowa też przebiega be z niespodzianek. Bagaż i ja jesteśmy w dobrym stanie. Już to kiedyś pisałam - lubię wracać. Podróże męczą, ale... po powrocie... można już planować kolejne. Ciekawe, gdzie poniesie mnie następnym razem?
- Beduin
- miejski lanser
- Posty: 376
- Rejestracja: 11.01.2012, 16:37
- Mój motocykl: XL700V
- Lokalizacja: Poznań
- Kontakt:
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
No i pięknie. Super się czytało - dzięki.
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
jeszcze będzie napisany epilog i zmontowany jakiś filmik... ale to za jakiś czas...
- Beduin
- miejski lanser
- Posty: 376
- Rejestracja: 11.01.2012, 16:37
- Mój motocykl: XL700V
- Lokalizacja: Poznań
- Kontakt:
Re: Bhutan - Kraj Grzmiącego Smoka
Czyli jeszcze będzie BONUS
Czekam niecierpliwie
Czekam niecierpliwie
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości