Mój drugi raz
Re: Mój drugi raz
10 maja, gdzieś za Norymbergą
Znowu rześki ale słoneczny poranek. Do domu pozostało nieco ponad 1000 km i raczej w jeden dzień tego nie zrobimy, zwłaszcza że chcemy zobaczyć słynne Como.
Jedziemy zwykłymi drogami jak najbliżej jeziora. Choć teren piękny to nie zrobiłem żadnego zdjęcia z prostego powodu. Nie było gdzie się zatrzymać. Rejon wokół jeziora Como to jeden z droższych regionów w Italii, ziemia jest tak droga, że budowa nawet najmniejszego parkingu byłaby zwyczajnym marnotrawstwem, wszystko więc zabudowane jest rezydencjami i pałacami.
Przejechanie 30 km zajęło nam chyba z 1,5 godziny. Tak dalej być nie może, jeśli mamy jeszcze dzisiaj zrobić jakieś kilometry musimy zjechać na autostradę. Przerywamy więc naszą wycieczkę wzdłuż brzegów Como i kierujemy się w góry. Z przełęczy zjeżdżamy wąską lokalną drogą o jakimś zabójczym nachyleniu, że podczas mijania na agrafkach z trudem utrzymujemy równowagę. Wreszcie ni stąd ni zowąd wjeżdżamy do Szwajcarii . Mijamy kilka stacji benzynowych ale „nie teraz”, „zaraz”, „później” i jesteśmy na autostradzie bez winiety, a gdy ją w końcu kupiliśmy to okazało się, że niewiele tej Szwajcarii zostało do przejechania.
Nie było tańszej winiety niż na cały rok lecz to nie wszystkie z nieplanowanych wydatków. Szwajcaria słono podsumowała nas jeszcze za roaming, który i ja i B. zapomnieliśmy wyłączyć. Jeśli chodzi o telefony to daliśmy się skroić nie tylko Szwajcarii. Dzwoniłem z promu sądząc, że stojąc w porcie w Savonie, czy Barcelonie łączę się z operatorem na lądzie, a okazało się że armator dolicza sobie 20 PLN do każdej minuty za swoje zamorskie usługi antenowe! Ale o tym wszystkim dowiedzieliśmy się dopiero w domu jak spojrzałem na billing.
Kierujemy się na przełęcz św. Bernarda. Mnóstwo motocykli zmierzających w przeciwną stronę, już nikt nawet nikogo nie pozdrawia, bo praktycznie trzeba byłoby cały czas trzymać lewą w górze. Ilość motocykli uzasadniona bo droga rzeczywiście imponująca. W górze ośnieżone szczyty, niżej sezonowe wodospady zasilane o tej porze roku przez topniejący śnieg, zielone lasy, kwitnące łąki i drzewa owocowe. Już kiedyś tą drogą jechaliśmy ale autem i to, co w tej drodze najpiękniejsze przesłaniał nam blaszany dach puszki.
Nie wiadomo kiedy wjeżdżamy do Księstwa Lichtenstein, a potem nie wiadomo kiedy do Austrii ale tylko na krótką chwilę, by już na dłużej pozostać w Niemczech, gdzie psuje się pogoda i cały czas uciekamy przed deszczem.
Gdyby nie pogoda to sądzę, że pociągnęlibyśmy do końca bo jechało się dobrze i nie odczuwaliśmy jeszcze zmęczenia. Jednak moja kurtka przeciwdeszczowa z decathlonu okazała się jednym wielkim niewypałem. Nie dość, że jej właściwości przeciwdeszczowe są wątpliwe to jeszcze żeby się łatwo zakładało kupiłem największy rozmiar XXXXL. Jako tako da się w niej jechać z prędkością 50 km/h. Powyżej tej granicy zachowuje się jak chorągiewka na wietrze, a powyżej 100 km/h jak balon, który chce mnie zrzucić z siodła i do tego powoduje taki hałas, że mimo zatyczek w uszach nie da się tego wytrzymać na dłuższą metę.
W obliczu wiszącej w powietrzu ulewy poddajemy się Niemcom i gdzieś w połowie drogi za Norymbergą zjeżdżamy z autostrady na wioski w poszukiwaniu dachu nad głową na dzisiejszą, ostatnią już noc poza domem. W pierwszej mieścinie gasthof nieczynny, w drugiej jest tylko pizzeria ale uprzejmy właściciel, również motocyklista, jak usłyszał że wracamy z Afryki przejął się rolą i zaczął obdzwaniać po znajomych motocyklistach i w końcu wyczarował nam ostatni wolny pokój na jakiejś wiosce kilkanaście km dalej.
Na miejscu już na nas czekają. Dostajemy klucze do pokoju i po zbawiennym prysznicu idziemy coś zjeść. Okazuje się, że to nie tylko pensjonat ale cały kompleks rolno-spożywczy: sklep, piekarnia i co najważniejsze knajpa, do której oczywiście od razu uderzamy na kolację.
Lokal jest we władaniu rodziców głównego właściciela, przynajmniej wszystko na to wskazuje. Helmut (nie wiem czy tak ma faktycznie na imię) wie do czego, albo raczej od czego ma przepastny brzuch. Jak tylko Helmutowa nie patrzy pociąga sobie z kufla, poprawiając od czasu do czasu jakimś mocniejszym sznapsem. Wesołe jest życie niemieckiego emeryty - jak nie kręci się po świecie to stoi za barem popijając piwko.
Oprócz Helmuta i Helmutowej na sali jest jeszcze jakaś miejscowa para w wieku emerytalnym oraz singiel, któremu Helmut co chwilę polewa drinki, takie szczodre jak na Niemcy – pół szklany wódy zabarwionej odrobiną pomarańczowego soku.
Tagine’a w menu nie było, a jedyne słowo, które wydawało nam się znajome to „wurst”. Zamawiamy więc na chybił trafił jakieś „wursty”, których było kilka rodzajów i oczywiście piwo. Pierwszy kufel wypiliśmy na hejnał. Normalnie argan w gębie. Zanim skończyliśmy, zamawiamy kolejne i zanim wjechały „wursty” to nadawaliśmy już na tej samej fali co Helmut i prawie tej samej co sąsiad „singiel” sączący zabarwioną wódę. Właściwie moglibyśmy nadawać gdybyśmy tylko znali choć trochę więcej w języku Helmuta niż „Ja, gut, naturlich volksvagen”.
11 maja, Izi Meeting
Ranek przywitał nas mżawką i nie najwyższą temperaturą więc włożyliśmy na siebie wszystkie przeciwdeszczówki i grube ciuchy. Praktycznie jak tylko wyjechaliśmy z wioski przestało padać, a właściwie chyba w ogóle tutaj nie padało. Założę się, że gdybyśmy nie założyli kondonów to padałoby do samej granicy.
Odczuwalnie cieplej zrobiło się dopiero w PL i wreszcie pokazało się słońce, a może to już tylko taki syndrom powrotu. Nasza przygoda definitywnie się skończyła, przynajmniej dla B., bo mnie jeszcze przyszło spędzić dwie noce na glebie w śpiworze zamiast w białej pościeli we własnym łóżku. Jeszcze tego samego dnia po przyjeździe pojechałem na Izi Meeting ale to temat na osobną opowieść, która nigdy nie powstanie, bo parafrazując skądinąd trafne amerykańskie przysłowie: „to co działo się na Grodźcu, nie wychodzi poza mury zamku”.
Ufff... Jakoś dobrnąłem do końca. Dzięki wszystkim za cierpliwość. Nie wiem jak tutaj wstawia się cokolwiek oprócz zdjęć więc pod tym linkiem: https://www.google.com/maps/d/embed?mid ... Nlnx-OgiPK znajduje się poglądowa mapka naszej trasy, a tutaj: https://vimeo.com/274236815 filmik, gdyby komuś było mało moich wypocin.
Znowu rześki ale słoneczny poranek. Do domu pozostało nieco ponad 1000 km i raczej w jeden dzień tego nie zrobimy, zwłaszcza że chcemy zobaczyć słynne Como.
Jedziemy zwykłymi drogami jak najbliżej jeziora. Choć teren piękny to nie zrobiłem żadnego zdjęcia z prostego powodu. Nie było gdzie się zatrzymać. Rejon wokół jeziora Como to jeden z droższych regionów w Italii, ziemia jest tak droga, że budowa nawet najmniejszego parkingu byłaby zwyczajnym marnotrawstwem, wszystko więc zabudowane jest rezydencjami i pałacami.
Przejechanie 30 km zajęło nam chyba z 1,5 godziny. Tak dalej być nie może, jeśli mamy jeszcze dzisiaj zrobić jakieś kilometry musimy zjechać na autostradę. Przerywamy więc naszą wycieczkę wzdłuż brzegów Como i kierujemy się w góry. Z przełęczy zjeżdżamy wąską lokalną drogą o jakimś zabójczym nachyleniu, że podczas mijania na agrafkach z trudem utrzymujemy równowagę. Wreszcie ni stąd ni zowąd wjeżdżamy do Szwajcarii . Mijamy kilka stacji benzynowych ale „nie teraz”, „zaraz”, „później” i jesteśmy na autostradzie bez winiety, a gdy ją w końcu kupiliśmy to okazało się, że niewiele tej Szwajcarii zostało do przejechania.
Nie było tańszej winiety niż na cały rok lecz to nie wszystkie z nieplanowanych wydatków. Szwajcaria słono podsumowała nas jeszcze za roaming, który i ja i B. zapomnieliśmy wyłączyć. Jeśli chodzi o telefony to daliśmy się skroić nie tylko Szwajcarii. Dzwoniłem z promu sądząc, że stojąc w porcie w Savonie, czy Barcelonie łączę się z operatorem na lądzie, a okazało się że armator dolicza sobie 20 PLN do każdej minuty za swoje zamorskie usługi antenowe! Ale o tym wszystkim dowiedzieliśmy się dopiero w domu jak spojrzałem na billing.
Kierujemy się na przełęcz św. Bernarda. Mnóstwo motocykli zmierzających w przeciwną stronę, już nikt nawet nikogo nie pozdrawia, bo praktycznie trzeba byłoby cały czas trzymać lewą w górze. Ilość motocykli uzasadniona bo droga rzeczywiście imponująca. W górze ośnieżone szczyty, niżej sezonowe wodospady zasilane o tej porze roku przez topniejący śnieg, zielone lasy, kwitnące łąki i drzewa owocowe. Już kiedyś tą drogą jechaliśmy ale autem i to, co w tej drodze najpiękniejsze przesłaniał nam blaszany dach puszki.
Nie wiadomo kiedy wjeżdżamy do Księstwa Lichtenstein, a potem nie wiadomo kiedy do Austrii ale tylko na krótką chwilę, by już na dłużej pozostać w Niemczech, gdzie psuje się pogoda i cały czas uciekamy przed deszczem.
Gdyby nie pogoda to sądzę, że pociągnęlibyśmy do końca bo jechało się dobrze i nie odczuwaliśmy jeszcze zmęczenia. Jednak moja kurtka przeciwdeszczowa z decathlonu okazała się jednym wielkim niewypałem. Nie dość, że jej właściwości przeciwdeszczowe są wątpliwe to jeszcze żeby się łatwo zakładało kupiłem największy rozmiar XXXXL. Jako tako da się w niej jechać z prędkością 50 km/h. Powyżej tej granicy zachowuje się jak chorągiewka na wietrze, a powyżej 100 km/h jak balon, który chce mnie zrzucić z siodła i do tego powoduje taki hałas, że mimo zatyczek w uszach nie da się tego wytrzymać na dłuższą metę.
W obliczu wiszącej w powietrzu ulewy poddajemy się Niemcom i gdzieś w połowie drogi za Norymbergą zjeżdżamy z autostrady na wioski w poszukiwaniu dachu nad głową na dzisiejszą, ostatnią już noc poza domem. W pierwszej mieścinie gasthof nieczynny, w drugiej jest tylko pizzeria ale uprzejmy właściciel, również motocyklista, jak usłyszał że wracamy z Afryki przejął się rolą i zaczął obdzwaniać po znajomych motocyklistach i w końcu wyczarował nam ostatni wolny pokój na jakiejś wiosce kilkanaście km dalej.
Na miejscu już na nas czekają. Dostajemy klucze do pokoju i po zbawiennym prysznicu idziemy coś zjeść. Okazuje się, że to nie tylko pensjonat ale cały kompleks rolno-spożywczy: sklep, piekarnia i co najważniejsze knajpa, do której oczywiście od razu uderzamy na kolację.
Lokal jest we władaniu rodziców głównego właściciela, przynajmniej wszystko na to wskazuje. Helmut (nie wiem czy tak ma faktycznie na imię) wie do czego, albo raczej od czego ma przepastny brzuch. Jak tylko Helmutowa nie patrzy pociąga sobie z kufla, poprawiając od czasu do czasu jakimś mocniejszym sznapsem. Wesołe jest życie niemieckiego emeryty - jak nie kręci się po świecie to stoi za barem popijając piwko.
Oprócz Helmuta i Helmutowej na sali jest jeszcze jakaś miejscowa para w wieku emerytalnym oraz singiel, któremu Helmut co chwilę polewa drinki, takie szczodre jak na Niemcy – pół szklany wódy zabarwionej odrobiną pomarańczowego soku.
Tagine’a w menu nie było, a jedyne słowo, które wydawało nam się znajome to „wurst”. Zamawiamy więc na chybił trafił jakieś „wursty”, których było kilka rodzajów i oczywiście piwo. Pierwszy kufel wypiliśmy na hejnał. Normalnie argan w gębie. Zanim skończyliśmy, zamawiamy kolejne i zanim wjechały „wursty” to nadawaliśmy już na tej samej fali co Helmut i prawie tej samej co sąsiad „singiel” sączący zabarwioną wódę. Właściwie moglibyśmy nadawać gdybyśmy tylko znali choć trochę więcej w języku Helmuta niż „Ja, gut, naturlich volksvagen”.
11 maja, Izi Meeting
Ranek przywitał nas mżawką i nie najwyższą temperaturą więc włożyliśmy na siebie wszystkie przeciwdeszczówki i grube ciuchy. Praktycznie jak tylko wyjechaliśmy z wioski przestało padać, a właściwie chyba w ogóle tutaj nie padało. Założę się, że gdybyśmy nie założyli kondonów to padałoby do samej granicy.
Odczuwalnie cieplej zrobiło się dopiero w PL i wreszcie pokazało się słońce, a może to już tylko taki syndrom powrotu. Nasza przygoda definitywnie się skończyła, przynajmniej dla B., bo mnie jeszcze przyszło spędzić dwie noce na glebie w śpiworze zamiast w białej pościeli we własnym łóżku. Jeszcze tego samego dnia po przyjeździe pojechałem na Izi Meeting ale to temat na osobną opowieść, która nigdy nie powstanie, bo parafrazując skądinąd trafne amerykańskie przysłowie: „to co działo się na Grodźcu, nie wychodzi poza mury zamku”.
Ufff... Jakoś dobrnąłem do końca. Dzięki wszystkim za cierpliwość. Nie wiem jak tutaj wstawia się cokolwiek oprócz zdjęć więc pod tym linkiem: https://www.google.com/maps/d/embed?mid ... Nlnx-OgiPK znajduje się poglądowa mapka naszej trasy, a tutaj: https://vimeo.com/274236815 filmik, gdyby komuś było mało moich wypocin.
...jak nie teraz to kiedy?
-
- pałujący w lesie
- Posty: 1526
- Rejestracja: 13.03.2012, 11:08
- Mój motocykl: XL600V
- Lokalizacja: Lisków
Re: Mój drugi raz
marcopolo pisze:Tagine’a w menu nie było, a jedyne słowo, które wydawało nam się znajome to „wurst”. Zamawiamy więc na chybił trafił jakieś „wursty”, których było kilka rodzajów i oczywiście piwo. Pierwszy kufel wypiliśmy na hejnał. Normalnie argan w gębie. Zanim skończyliśmy, zamawiamy kolejne i zanim wjechały „wursty” to nadawaliśmy już na tej samej fali co Helmut i prawie tej samej co sąsiad „singiel” sączący zabarwioną wódę. Właściwie moglibyśmy nadawać gdybyśmy tylko znali choć trochę więcej w języku Helmuta niż „Ja, gut, naturlich volksvagen”.
Moim zdaniem, w bardzo dobrym stylu. Ujmę to śmielej- na pewno nie był rozpaczliwy .marcopolo pisze:Ufff... Jakoś dobrnąłem do końca.
Dziękuję za opowieści i więcej poproszę. Oczywiście, tylko w nienagannej manierze .
- Qter
- swobodny rider
- Posty: 3404
- Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
- Mój motocykl: nie mam już TA
- Lokalizacja: Reguły
- Kontakt:
Re: Mój drugi raz
Dziękuję! Filmik pierwsza klasa! Fajnie że Wam się chciało.
Pzdr
Qter
piję bro i palę sziszę
Pzdr
Qter
piję bro i palę sziszę
Geniusz tkwi w prostocie...
we don't cry very hard
we don't cry very hard
-
- dwusuwowy rider
- Posty: 181
- Rejestracja: 13.03.2017, 08:54
- Mój motocykl: mam inne moto...
- Lokalizacja: Warka
Re: Mój drugi raz
Super się czytało i oglądało film
Re: Mój drugi raz
Świetna relacja. Okreslenie "sprzedawcy lodów" na stałe wejdzie do mego motocyklowego słownika
Ps. Do czego Wam służą spinacze biurowe na deflektorze?
Ps. Do czego Wam służą spinacze biurowe na deflektorze?
- Radek
- miejski lanser
- Posty: 397
- Rejestracja: 20.06.2011, 23:00
- Mój motocykl: XL650V
- Lokalizacja: Garwolin
Re: Mój drugi raz
bomba. Dzięki za podróż.
Re: Mój drugi raz
cieszę się że ktoś to przeczytał Jeśli macie jakieś pytania to chętnie odpowiem.
Spinacz biurowy, spinał karteczkę z wypisanymi szczegółami trasy na dany dzień. Taki backup dla nawigacji, ale raczej niepotrzebny bo nawigowanie za pomocą telefonu było w zupełności wystarczające.Artur-ntv pisze: Ps. Do czego Wam służą spinacze biurowe na deflektorze?
...jak nie teraz to kiedy?
- Qter
- swobodny rider
- Posty: 3404
- Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
- Mój motocykl: nie mam już TA
- Lokalizacja: Reguły
- Kontakt:
Re: Mój drugi raz
Czym się kierowałeś montując sterowanie grzanych manetek na gmolu?
Czy ponownie wybrał byś prom z Włoch?
Pzdr
Qter
piję bro i palę sziszę
Czy ponownie wybrał byś prom z Włoch?
Pzdr
Qter
piję bro i palę sziszę
Geniusz tkwi w prostocie...
we don't cry very hard
we don't cry very hard
-
- Nowicjusz
- Posty: 16
- Rejestracja: 04.09.2018, 08:59
- Mój motocykl: XL600V
- Lokalizacja: Nowy Sącz
Re: Mój drugi raz
Takie "opowieści" inspirują, człowiek myśli : "może i ja kiedyś..." i to często jest początek przygody. Podziwiam i zazdroszczę. Może i ja kiedyś? ...
Re: Mój drugi raz
Zabrakło miejsca na kierownicy. Miejsce na gmolu okazało się całkiem ergonomiczne i o dziwo sterownik przeżył glebę albo dwie.Qter pisze:Czym się kierowałeś montując sterowanie grzanych manetek na gmolu?
Czy ponownie wybrał byś prom z Włoch?
Pzdr
Qter
piję bro i palę sziszę
Jeżeli chodzi o prom z Włoch to trudno powiedzieć. Chciałem wysłać moto i polecieć samolotem ale do wyboru była tylko opcja na tydzień lub max 10 dni. Gdyby była możliwość na przynajmniej dwa tygodnie to poleciałbym samolotem. Cena podobna. Promem to 4 dni stracone.
...jak nie teraz to kiedy?
Re: Mój drugi raz
A dlaczego "kiedyś" a nie dziś. Odkładanie czegokolwiek na "kiedyś" jest bez sensu. Wierz mi. Najtrudniejsze to zrobić pierwszy krok.Grzegorz Smajdor pisze:Takie "opowieści" inspirują, człowiek myśli : "może i ja kiedyś..." i to często jest początek przygody. Podziwiam i zazdroszczę. Może i ja kiedyś? ...
...jak nie teraz to kiedy?
-
- czyściciel nagaru
- Posty: 556
- Rejestracja: 23.08.2016, 08:18
- Mój motocykl: XL700V
- Lokalizacja: Pabianice
Re: Mój drugi raz
No to ja robię pierwszy krok...zaczynam opracowywać plan napadu na B..K....marcopolo pisze:A dlaczego "kiedyś" a nie dziś. Odkładanie czegokolwiek na "kiedyś" jest bez sensu. Wierz mi. Najtrudniejsze to zrobić pierwszy krok.Grzegorz Smajdor pisze:Takie "opowieści" inspirują, człowiek myśli : "może i ja kiedyś..." i to często jest początek przygody. Podziwiam i zazdroszczę. Może i ja kiedyś? ...
Lubię motory...wszystkie.
Re: Mój drugi raz
Super relacja, wyprawa zapewne jeszcze lepsza - podziekowal
Re: Mój drugi raz
Przeczytałem dopiero teraz ale szacuneczek. A ja kosztowo wyszło .. jeśli można?
Re: Mój drugi raz
To był pierwszy taki wyjazd, podczas którego notowałem wszystkie wydatki. Nie pamiętam już dokładnie ale z pewnością nie wyszło drożej niż zazwyczaj, a zazwyczaj wydajemy we dwójkę ok 3000 tys PLN na tydzień, wliczając w to przeloty, promy, czy paliwo. Odstępstwem od tej normy był tegoroczny wyjazd do Namibii, która jest po prostu droga, ale warta każdego wydanego dolara. W Maroko zaskoczyły mnie ceny noclegów - spodziewałem się, że będzie dużo taniej.Nolson05 pisze:Przeczytałem dopiero teraz ale szacuneczek. A ja kosztowo wyszło .. jeśli można?
...jak nie teraz to kiedy?
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość