Dzień 7. Valbone
Dziś jedziemy do kolejnego must see. Rano jak zwykle czyli śniadanie, pakowanie etc. Droga piękna – wąsko i same zakręty. Na poczatku jest to SH5, potem SH22.
Czasem jakiś samochód ale ruch bardzo mały. Widoki jak poniżej
Takimi drogami jedziemy chyba ze 130km. Mam wrażenie jakbym przez nasze Tatry jechał tylko 100x jest ich więcej niż u nas.
Na dole rzeka Drin
W mieście Bajram Curri robimy pit stop na uzupełnienie prowiantu i wody.
Przed samym Valbone jedziemy już naprawdę w wysokogórskim krajobrazie. Zdjęć brak bo jednak na asfalcie to człowiek dużo się nie zatrzymuje. A i temperatura
nie zachęca do częstych postojów. W każdym razie mnie się bardzo widoki podobają
Samo Valbone też robi wrażenie. Piękne krajobrazy, ale zdjęcia nie oddają tego.
Przy okazji widzimy znak na Theth. Niby pieszy, ale 2 samochody i 1 motocykl pojechały. Wg forum drogi dla motocykla tam jednak nie ma. Kto ma rację nie wiem.
W Valbone jemy obiad. Trochę nie mogłem dogadać się obsługą, ale ostatecznie udaje się zjeść całkiem pyszne danie z kozy.
Wracając i trochę się gubiąc trafiamy pod granicę z Kosowem. Chwila namysłu czy by nie zaliczyć kolejnego państwa, ale ostatecznie odpuszczamy.
Jedziemy na Kukes z myślą żeby gdzieś w okolicy rozbić się na noc. Droga piękna, kręta, znowu po górach.
Łukasz cały czas zostaje w tyle. W końcu rozmawiamy i mówi, że ma dość, jest zmęczony, źle mu się jedzie i w ogóle źle.
Padają przypuszczenia, że ma przekrzywione lagi w półkach, no i ta opona z przodu dokładnie nie wskoczyła na rant.
Mówię mu, że jutro ogarniemy warsztat i tyle. I będzie dobrze. Robimy zakupy spożywczaku i jedziemy dalej. Przed Kukes nie ma się za bardzo gdzie rozbić,
więc zakładamy, że zanocujemy za Kukes. Po drodze jakieś wioski ale noclegowo słabo. Robi się powoli ciemno.
Wjeżdżamy obok cmentarza w jakieś łąki ale wszędzie zwierzęce odchody, więc jedziemy wyżej i wyżej. Droga robi się trudna. Dojeżdżamy do polany - przed nami stromy kamienisty podjazd.
Pytam Łukasza czy podjadę, mówi że tak - to był błąd. W trakcie podjazdu muszę się zatrzymać bo tylne koło ucieka, Łukasz pojechał. Chcąc nie chcąc ruszam i pnę się do góry, bo i tak nie ma jak zawrócić.
Jest trudniej niż na Theth. Dojeżdżam na sam szczyt – jakaś stacja transformatorowa, nie ma kup, ale i nie ma Łukasza. Ok parkuję, sprawdzam telefon, idę Go szukać.
W głowie różne myśli, może coś się stało itp. Idę w dół, w końcu udaje się nam dodzwonić. Łukasz stoi na dole, mówi, że 2x tam nie podjeżdża, mówi żebym zjeżdżał na dół.
I mówi, żebym uważał bo te kamienie są śliskie. Wracam po motocykl, w głowie tylko 1 myśl, oczywiście żeby bezpiecznie znaleźć się na dole.
Wtedy naprawdę nie było
mi do śmiechu. Powoli jadę, jakoś idzie, ale luzu na tym zjeździe nie mam, raczej 100% koncentracja.
No i cóż nie było sensu dalej kombinować, za chwilę zapadał zmrok, więc musieliśmy kampować. To był najgorszy nocleg tego wyjazdu, ale bywa i tak