Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Dzień 3 - Wymarsz i rozruch
12 stycznia 2015 - poniedziałek
Plan zakładał pobudkę o 6:00. Budzik dzwoni, dookoła ciemno, choć oko wykol, więc wszyscy jeszcze dosypiają do 06:30. Procedura startowa jest zwyczajna - śniadanie, pakowanie, przygotowywanie, dopinanie bagażu na motocykle. I nie wiedzieć czemu, robi się prawie dziewiąta jak ruszamy. W podgrupach. Neno i Piotrusz - do urzędu, załatwić papierologię, która wstrzymała wyprawę. Reszta - niespiesznie w kierunku granicy.
Na pierwszej stacji benzynowej spotykamy rowerzystę. Kanadyjczyk. Pytamy jak długo jest w podróży. Odpowiada, że 5 lat. Opadają nam szczęki. Pełen szacun! My póki co jedziemy dwa kwadranse
Nie spieszy nam się, to jedziemy maksymalnie leniwie. Krajobraz też usypia. Po lewej pustynia, po prawej pustynia. Czasem gdzieś zamajaczy ocean, od którego oddalamy się i znów przybliżamy. Wszystko jest szarobure, przesiąknięte pustynnym pyłem.
Co jakiś czas się zatrzymujemy. Na przykład, żeby kupić coś do picia i przyjrzeć się okolicy. Ja przy okazji postanawiam znaleźć toaletę. Krzyś mówi, ze znalazł, ale chyba męską, bo tam przed nią męskie klapki były. Też znalazłam to miejsce, ale - jako, że to niby męski kibel, to szukam damskiego. Ale nie ma nic w okolicy - same wejścia do domów. Jakiś dzieciak psyka na mnie i pokazuje, że mam wejść tam gdzie męskie klapki. Czyli jednak nie ma podziału...
Niespiesznie suniemy dalej. Jednostajny wiatr sprawia, że wszyscy jedziemy w przechyle. Andrzej nawet śmieje się, że ma już prawie zamknięte opony z lewej strony, a droga prosta jak drut, po horyzont, bez zakrętów.
Myślę o niebieskich migdałach, a gdy znowu patrzę w lusterka, to nie widzę Huberta, Andrzeja ani Piotra. Zatrzymujemy się z Krzysiem i czekamy. Nawet zawracamy kilkaset metrów i na wysokości stacji benzynowej spotykamy zguby. Okazuje się, że Hubertowi transalp nie pali na jeden gar. Zjeżdża więc na stację i... zalicza szlifa przy niewielkiej prędkości. Niestety niefortunnie upada na nogę i ja sobie nadwyręża - w kolanie i kostce. No pięknie, takie przygody już pierwszego dnia... Chwila odpoczynku i gdy Hubert dochodzi w miarę do siebie, możemy ruszać. Teraz ja zaliczam glebę przy ruszaniu. Nie dodaję wystarczająco dużo gazu przy nawrotce, moto gaśnie, tylne koło przestaje jechać, przednie jest skręcone i zaliczam prawie-postojowego paciaka. Koledzy ponoszą Kostka, marudząc przy tym, że nie ma go za co złapać. No to co? Jedziemy dalej?
Jest tak nudno, że postanawiamy coś zrobić. Na przykład zjechać nad ocean. Znajdujemy dróżkę, która wiedzie do czyjejś "posesji". Lepianka-rudera, a w niej dziwny sprzęt - okazuje się, że lokator jest wojskowym, który ma za zadanie obserwować morze. Nie chcemy nadużywać gościnności, więc robimy tylko kilka fotek i jedziemy dalej.
Robimy się lekko głodni, więc przy okazji kolejnego tankowania zasiadamy też w knajpce i zamawiamy tadżin. No i jest WiFi Pojawiają się też Neno i Piotrusz - w końcu nas dogonili.
Do granicy jest już całkiem niedaleko. Ustalamy, że tuz przed przejściem zatrzymujemy się na stacji i tankujemy wszystko co się da - w Mauretanii nie jest różowo z paliwem i kolejna stacja będzie za ok. 450 km. Może będzie jeszcze jedna w połowie drogi, ale musimy być przygotowani na najgorsze.
Zatrzymujemy się na stacji przed granicą. Oprócz tankowania korzystam z toalety. Nie ma w środku światła i jak zamknę drzwi, to jest całkowicie ciemno, więc prosze Piotra, żeby filował na zwwnątz, a ja zostawię niedomknięte drzwi. Załatwiam co trzeba i kątem oka patrzę na wiadro z wodą. Odrzuca mnie na sam widok, gdy widzę wodę pokrytą warstewką "niewiadomoczego", nawet lekko spienioną, ale na pewno nie dodatkiem mydła... Blee, fuj... brrr... a zanim tu weszłam to widziałam jak lokales w tym wiadrze mył twarz i ręce... Robi mi się zielono na twarzy i wychodzę stamtąd czym prędzej.
Granica marokańska wystawia naszą cierpliwość na niemałą próbę. Milion okienek, problemów, papierów, podpisów. Nawet z tym dokumentem celnym co go mamy, to są jakieś problemy - z urzędu celnego w Dakli maja przysłać jakiś faks, potwierdzający całą sytuację. Kilkukrotnie sprawdzane są dane motocykli między kolejnymi dokumentami. Pieczątka tego, podpis tamtego, i jeszcze kolejna weryfikacja. Niby cywilizowany kraj, a tyle biurokracji. Aż się boję, co będzie potem, w kolejnych "dzikich" krajach. No i sprawa najważniejsza - ze względu na dokumentację celną, nie możemy wrócić w podgrupach... A miało być tak, że ja i Piotrusz wracamy jako pierwsi, bo mamy najmniej czasu wolnego, Hubert, Andrzej i Piotr parę dni po nas, a Neno i Krzyś jeszcze później. Teraz okazuje się, że wszyscy muszą się dostosować do mnie i Piotrusza, a dodatkowe dni wolne "wyjeździć" dookoła komina w Maroku... A wszystkie motocykle musza razem przekroczyć granicę marokańska. Bez dyskusji. Miny trochę rzedną, ale jak się nie da inaczej, to trudno... Robi się coraz później, a my dalej jesteśmy w proszku. Jak tak dalej pójdzie, to nie przekroczymy granicy mauretańskiej, bo po pierwsze, trzeba tam dojechać, a dzieli nas od niej kilkukilometrowy offroadowy pas ziemi niczyjej, po drugie, nie mamy wiz i musimy je jeszcze wyrobić, a po trzecie, zamykają ja o 18:00.
W końcu koło 17:00 zaczynamy międzygraniczną przeprawę. Jest piach, kamienie i wraki samochodów po każdej stronie. Generalnie droga jest mniej więcej wytyczona, ale odbiega od niej trochę "bajpasów". Wbijam się za Andrzejem w taką jedną odnogę i lądujemy w grząskim piasku. Przed przejazdem między dwoma kamieniami mam chwilę zawahania i zaliczam glebę, Ale szybko stawiamy Kostka na koła i pojawiamy się na granicy przed wszystkimi.
Niestety - wizy zaczęli wydawać 20 minut temu i nie możemy jechać dalej. Musimy spędzić noc w hotelu (nie, nie możemy tu rozbić namiotów, musi być hotel - nie ma to jak napędzanie biznesu) i jutro od 9:00 wszystko zacznie działać od nowa, to załatwimy formalności. Hotel jest kilkaset metrów dalej, ale nie możemy tam podjechać motocyklami, musza zostać tu, na posterunku żandarmerii, więc bagaże musimy sobie zanieść. Jeszcze tylko wymieniamy pieniądze u rosyjskojęzycznego cinkciarza (całkiem przyzwoity kurs) i możemy iść.
Żeby przyoszczędzić, wynajęliśmy sobie "pokój, z trzema łóżkami - trzy osoby śpią wygodnie, reszta na matach na podłodze. Nie dokupywaliśmy dodatkowych pokoi - nie było sensu. Okazało się, że nasz pokój tak naprawdę jest przedpokojem i z niego są wejścia do czterech innych pokoików oznaczonych numerami 1-4. Nasz więc ma na pewno numer 5. CH No 5 Wystrój też pewnie robiony przez jakiegoś ęą projektanta Można dostać oczopląsu, tak jest bogato. Całości dopełnia kiepska świetlówka dająca trupiobladą poświatę. Dostajemy klucz do łazienki (nie ma światła i jest tylko zimna woda) i możemy rozpocząć wieczór.
A wieczór, jak się okaże później, jest pamiętny. Albo wręcz przeciwnie Są nocne Polaków rozmowy, tańce, śpiewy, wiele podejść do wyjścia na frytki jak i tyle samo podejść do poważnej rozmowy ze mną i próby rozgryzienia mojej osoby. Stig polewa miksturę z rotopaxa i upija prawie całe towarzystwo. Lokatorzy mieszkający w pokoikach obok chyba mają nas dość...
W końcu przychodzi czas, żeby zgasić zimną świetlówkę. Wylosowałam miejsce na podłodze, więc zanim zasnę, toczę jeszcze kilka batalii z łażącym po niej robactwem... Swoją droga, ciekawe czy w tych dywanach mieszkają pchły albo pluskwy. No cóż, jutro się przekonam.
Przejechane: 442 km
12 stycznia 2015 - poniedziałek
Plan zakładał pobudkę o 6:00. Budzik dzwoni, dookoła ciemno, choć oko wykol, więc wszyscy jeszcze dosypiają do 06:30. Procedura startowa jest zwyczajna - śniadanie, pakowanie, przygotowywanie, dopinanie bagażu na motocykle. I nie wiedzieć czemu, robi się prawie dziewiąta jak ruszamy. W podgrupach. Neno i Piotrusz - do urzędu, załatwić papierologię, która wstrzymała wyprawę. Reszta - niespiesznie w kierunku granicy.
Na pierwszej stacji benzynowej spotykamy rowerzystę. Kanadyjczyk. Pytamy jak długo jest w podróży. Odpowiada, że 5 lat. Opadają nam szczęki. Pełen szacun! My póki co jedziemy dwa kwadranse
Nie spieszy nam się, to jedziemy maksymalnie leniwie. Krajobraz też usypia. Po lewej pustynia, po prawej pustynia. Czasem gdzieś zamajaczy ocean, od którego oddalamy się i znów przybliżamy. Wszystko jest szarobure, przesiąknięte pustynnym pyłem.
Co jakiś czas się zatrzymujemy. Na przykład, żeby kupić coś do picia i przyjrzeć się okolicy. Ja przy okazji postanawiam znaleźć toaletę. Krzyś mówi, ze znalazł, ale chyba męską, bo tam przed nią męskie klapki były. Też znalazłam to miejsce, ale - jako, że to niby męski kibel, to szukam damskiego. Ale nie ma nic w okolicy - same wejścia do domów. Jakiś dzieciak psyka na mnie i pokazuje, że mam wejść tam gdzie męskie klapki. Czyli jednak nie ma podziału...
Niespiesznie suniemy dalej. Jednostajny wiatr sprawia, że wszyscy jedziemy w przechyle. Andrzej nawet śmieje się, że ma już prawie zamknięte opony z lewej strony, a droga prosta jak drut, po horyzont, bez zakrętów.
Myślę o niebieskich migdałach, a gdy znowu patrzę w lusterka, to nie widzę Huberta, Andrzeja ani Piotra. Zatrzymujemy się z Krzysiem i czekamy. Nawet zawracamy kilkaset metrów i na wysokości stacji benzynowej spotykamy zguby. Okazuje się, że Hubertowi transalp nie pali na jeden gar. Zjeżdża więc na stację i... zalicza szlifa przy niewielkiej prędkości. Niestety niefortunnie upada na nogę i ja sobie nadwyręża - w kolanie i kostce. No pięknie, takie przygody już pierwszego dnia... Chwila odpoczynku i gdy Hubert dochodzi w miarę do siebie, możemy ruszać. Teraz ja zaliczam glebę przy ruszaniu. Nie dodaję wystarczająco dużo gazu przy nawrotce, moto gaśnie, tylne koło przestaje jechać, przednie jest skręcone i zaliczam prawie-postojowego paciaka. Koledzy ponoszą Kostka, marudząc przy tym, że nie ma go za co złapać. No to co? Jedziemy dalej?
Jest tak nudno, że postanawiamy coś zrobić. Na przykład zjechać nad ocean. Znajdujemy dróżkę, która wiedzie do czyjejś "posesji". Lepianka-rudera, a w niej dziwny sprzęt - okazuje się, że lokator jest wojskowym, który ma za zadanie obserwować morze. Nie chcemy nadużywać gościnności, więc robimy tylko kilka fotek i jedziemy dalej.
Robimy się lekko głodni, więc przy okazji kolejnego tankowania zasiadamy też w knajpce i zamawiamy tadżin. No i jest WiFi Pojawiają się też Neno i Piotrusz - w końcu nas dogonili.
Do granicy jest już całkiem niedaleko. Ustalamy, że tuz przed przejściem zatrzymujemy się na stacji i tankujemy wszystko co się da - w Mauretanii nie jest różowo z paliwem i kolejna stacja będzie za ok. 450 km. Może będzie jeszcze jedna w połowie drogi, ale musimy być przygotowani na najgorsze.
Zatrzymujemy się na stacji przed granicą. Oprócz tankowania korzystam z toalety. Nie ma w środku światła i jak zamknę drzwi, to jest całkowicie ciemno, więc prosze Piotra, żeby filował na zwwnątz, a ja zostawię niedomknięte drzwi. Załatwiam co trzeba i kątem oka patrzę na wiadro z wodą. Odrzuca mnie na sam widok, gdy widzę wodę pokrytą warstewką "niewiadomoczego", nawet lekko spienioną, ale na pewno nie dodatkiem mydła... Blee, fuj... brrr... a zanim tu weszłam to widziałam jak lokales w tym wiadrze mył twarz i ręce... Robi mi się zielono na twarzy i wychodzę stamtąd czym prędzej.
Granica marokańska wystawia naszą cierpliwość na niemałą próbę. Milion okienek, problemów, papierów, podpisów. Nawet z tym dokumentem celnym co go mamy, to są jakieś problemy - z urzędu celnego w Dakli maja przysłać jakiś faks, potwierdzający całą sytuację. Kilkukrotnie sprawdzane są dane motocykli między kolejnymi dokumentami. Pieczątka tego, podpis tamtego, i jeszcze kolejna weryfikacja. Niby cywilizowany kraj, a tyle biurokracji. Aż się boję, co będzie potem, w kolejnych "dzikich" krajach. No i sprawa najważniejsza - ze względu na dokumentację celną, nie możemy wrócić w podgrupach... A miało być tak, że ja i Piotrusz wracamy jako pierwsi, bo mamy najmniej czasu wolnego, Hubert, Andrzej i Piotr parę dni po nas, a Neno i Krzyś jeszcze później. Teraz okazuje się, że wszyscy muszą się dostosować do mnie i Piotrusza, a dodatkowe dni wolne "wyjeździć" dookoła komina w Maroku... A wszystkie motocykle musza razem przekroczyć granicę marokańska. Bez dyskusji. Miny trochę rzedną, ale jak się nie da inaczej, to trudno... Robi się coraz później, a my dalej jesteśmy w proszku. Jak tak dalej pójdzie, to nie przekroczymy granicy mauretańskiej, bo po pierwsze, trzeba tam dojechać, a dzieli nas od niej kilkukilometrowy offroadowy pas ziemi niczyjej, po drugie, nie mamy wiz i musimy je jeszcze wyrobić, a po trzecie, zamykają ja o 18:00.
W końcu koło 17:00 zaczynamy międzygraniczną przeprawę. Jest piach, kamienie i wraki samochodów po każdej stronie. Generalnie droga jest mniej więcej wytyczona, ale odbiega od niej trochę "bajpasów". Wbijam się za Andrzejem w taką jedną odnogę i lądujemy w grząskim piasku. Przed przejazdem między dwoma kamieniami mam chwilę zawahania i zaliczam glebę, Ale szybko stawiamy Kostka na koła i pojawiamy się na granicy przed wszystkimi.
Niestety - wizy zaczęli wydawać 20 minut temu i nie możemy jechać dalej. Musimy spędzić noc w hotelu (nie, nie możemy tu rozbić namiotów, musi być hotel - nie ma to jak napędzanie biznesu) i jutro od 9:00 wszystko zacznie działać od nowa, to załatwimy formalności. Hotel jest kilkaset metrów dalej, ale nie możemy tam podjechać motocyklami, musza zostać tu, na posterunku żandarmerii, więc bagaże musimy sobie zanieść. Jeszcze tylko wymieniamy pieniądze u rosyjskojęzycznego cinkciarza (całkiem przyzwoity kurs) i możemy iść.
Żeby przyoszczędzić, wynajęliśmy sobie "pokój, z trzema łóżkami - trzy osoby śpią wygodnie, reszta na matach na podłodze. Nie dokupywaliśmy dodatkowych pokoi - nie było sensu. Okazało się, że nasz pokój tak naprawdę jest przedpokojem i z niego są wejścia do czterech innych pokoików oznaczonych numerami 1-4. Nasz więc ma na pewno numer 5. CH No 5 Wystrój też pewnie robiony przez jakiegoś ęą projektanta Można dostać oczopląsu, tak jest bogato. Całości dopełnia kiepska świetlówka dająca trupiobladą poświatę. Dostajemy klucz do łazienki (nie ma światła i jest tylko zimna woda) i możemy rozpocząć wieczór.
A wieczór, jak się okaże później, jest pamiętny. Albo wręcz przeciwnie Są nocne Polaków rozmowy, tańce, śpiewy, wiele podejść do wyjścia na frytki jak i tyle samo podejść do poważnej rozmowy ze mną i próby rozgryzienia mojej osoby. Stig polewa miksturę z rotopaxa i upija prawie całe towarzystwo. Lokatorzy mieszkający w pokoikach obok chyba mają nas dość...
W końcu przychodzi czas, żeby zgasić zimną świetlówkę. Wylosowałam miejsce na podłodze, więc zanim zasnę, toczę jeszcze kilka batalii z łażącym po niej robactwem... Swoją droga, ciekawe czy w tych dywanach mieszkają pchły albo pluskwy. No cóż, jutro się przekonam.
Przejechane: 442 km
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Dzień 4 - Mauretańska Kronika Graniczna
13 stycznia 2015 - wtorek
7:00 - leniwie otwieram jedno oko gdy dzwoni budzik. Noc nie należała do szczególnie wygodnych - spanie w tonach kurzu ziejących z dywanów, w rotopaxowych oparach wydychanych przez współspaczy, z robalami biegającymi koło ucha to nie jest to co lubię najbardziej.
7:15 - nad naszymi głowami przemykają Hiszpanie, którzy spali w pokojach odchodzących od naszego salonu. Chyba czas wstawać. Powoli zaczynamy ogarniać bagaże, lokum, łazienkę... Czyli standardowa procedura startowa.
8:30 - jesteśmy przy motocyklach, pod posterunkiem żandarmerii. Pod budką z wizami ustawia się już kolejka. Majfrend, który wczoraj wymieniał nam kasę przyprowadza swojego kolegę, który ma nam pomóc w temacie wiz i formalności na granicy. Robimy sobie śniadanie - dziś w menu są liofilizaty. Żeby było szybko i treściwie, w końcu lada chwila będziemy ruszać. Teren graniczny jest paskudny - wszędzie walają się śmieci (najwięcej za murkiem, bo jak się tam wyrzuca to "nie widać"), straszą wraki samochodów. Krajobraz wygląda lekko postapokaliptycznie. Jak z Mad-Maxa.
8:50 - podchodzi do nas sympatyczny kolega - Przemek z Żyrardowa, który od pół roku podróżuje autostopem dookoła Afryki. Zaczął od wschodniego wybrzeża, teraz wraca zachodnim, za parę dni chce być już w Polsce. Opowiada co możemy zobaczyć na naszej trasie, na przykład w Beninie i Togo. O 9:00 przekracza granicę, bo ją właśnie otwierają. A my zaczynamy coraz bardziej nerwowo spoglądać na kolejkę po wizy. W końcu mieli zaczac je wydawać o 9:00... tyle zrzumiałam wczoraj, patrząc jak jeden z żandarmów pisze palcem coś na piasku i mówi "nef er". Dla mnie to było "neuf heure"... (taaak, uczyłam się kiedyś francuskiego, ale rozumiem tylko pojedyncze słowa czy zwroty) czyli dziewiąta godzina... Andrzej zrozumiał "never" czyli nigdy... Może zrozumiał lepiej?
9:30 - każą nam przepakować motocykle 50 m dalej, bo tu nagle zaczęły przeszkadzać. Gdy zsiadam z Kostka tracę równowagę i upadam tyłkiem na ziemię. Mam na czym siedzieć, ale nie amortyzuje to upadku. Boli mnie kość ogonowa i lewe kolano (przypominam, że w prawym ma naderwane więzadła boczne po glebie na przedwyjazdowym kursie offroadowym...). Humor siada. Jednak Kostek to wysoki koń...
10:10 - dalej czekamy. Jeszcze nie przyjechał jakiś "big boss" od wiz. Dowiadujemy się, że możemy tu wyrobić jedynie wizę jednokrotnego wjazdu. I że nie mamy jakichś dokumentów celnych z Maroka, bez których nie możemy tu wjechać.
11:00 - wszyscy cały czas powtarzają "rezo". Cokolwiek to znaczy, nie wróży nic dobrego, bo dalej nic się nie dzieje. Potem ktoś wyjaśnia, że nie ma "connexion" i nie można wydrukować wiz. Ciekawe, że lokalesi wchodzą do biura i z niego wychodzą, jakby udało im się coś załatwić... O co chodzi? Pojawia się kolejny majfrend, który chce nam pomóc w załatwieniu papierów tranzytowych dla motocykli i ubezpieczenia. Podobno dzięki niemu zrobimy to w 20 minut. W bardzo dobrej cenie. Na razie go ignorujemy.
11:30 - dalej nic. Afryka chyba nie jest na moją cierpliwość.
12:00 - oho, coś się dzieje. Zostaliśmy grupowo wezwani do biura. Przechodzimy procedurę: skanowanie odcisków palców na usyfionym tłustymi plamami po palcach skanerze (ciekawe kiedy ostatnio ktoś dezynfekował powierzchnię która maca każdy petent); zdjęcie z kamerki, skanowanie paszportu, drukowanie wizy (papier, z którego była odklejona jest rzucany pod biurko, nie ma tu oczywiście koszy na śmieci, no ale "pod biurkiem nie widać".
12:20 - mamy wizy, a każdy jest lżejszy o 50 Euro. Majfrend od ubezpieczeń i dokumentów celnych nie odpuszcza. Neno i ja idziemy bezpośrednio do budki celników i tam dowiadujemy się, że zamiast 30 E od łebka możemy mieć dokumenty za 26. OK, coś utargowaliśmy. Paszporty i dowody rejestracyjne są dane dwóm innym majfrendom, którzy idą działać. Coś kserują, potem jeszcze coś kserują ponownie, bo tamto było krzywo. Opadamy lekko z sił. Neno i ja coś jeszcze próbujemy nadzorować, reszta opala się na murku przy motocyklach.
13:40 - Stwierdzam, że załatwię ubezpieczenia. Oczywiście majfrend od ubezpieczeń nie daje za wygraną i pilotuje całą sprawę. /niech mu będzie. Nie chce mi się już dyskutować. Ubezpieczenia są za szlabanem, który mogę przekroczyć tylko za okazaniem paszportu. Papiery wypisuje półślepy gość, przez dwie pary okularów i pisząc długopisem zaciśniętym w pięści. Koślawe literki pojawiają się na różowym druku i często różnią się od tych, które są w dowodach - raz wpisywane jest imię, raz nazwisko, raz jedno i drugie, MBW zamiast BMW - ale podobno - to i tak nie ma znaczenia, bo liczy się, ze jest papier i ma pieczątkę. Super. Mimo wszystko co udało mi się wyłapać to kazałam skorygować. Takie zboczenie zawodowe i bycie perfekcjonistką w jednym.
14:00 - mamy ubezpieczenie. Wracam do strefy celnej, ponownie muszę okazać paszport przy szlabanie, tym samym ludziom. A oni znowu go oglądają. Neno mówi, ze nic się nie zmieniło, dalej nie ma papierów. Co więcej, właśnie jest przerwa na jedzenie i wszyscy urzędnicy i pomagierzy wsuwają jakieś ryżopodobne żarcie z rybą z wielkiego talerza, rękami. Machaja na mnie i Neno, żebyśmy się dołączyli, ale jakoś nie mamy ochoty. Może gdyby wyglądało nieco smaczniej...
14:30 - dowiadujemy się, że nasze dokumenty będą gotowe za 5 minut. Idę przekazać tę radosna nowinę reszcie ekipy.
15:00 - dalej mamy dostać papiery za 5 minut. Ale kiepsko to widzę,właśnie wezwano na modlitwę i biura opustoszały, bo wszyscy przenieśli się do meczetu...
16:00 - stał się cud. Mamy wszystkie dokumenty w ręku. I 450 km jazdy przed sobą, żeby zrobić plan na dzień dzisiejszy. Każdy jest mocno podirytowany - głodem, upałem, przerośnięta biurokracją. I jeszcze majfrend chce od każdego z nas 5 Euro. Mówimy, że możemy mu dać 5 w sumie, bo nie trwało to 20 minut, jak obiecał. Co ciekawe, nie chce gadać z nikim jak tylko ze mną. Mówi do mnie per "sister" i zę ja go zrozumiem, zę on cały dzień nam poświęcił. Ha, pewnie myślał, że jak pogada o kasie z kobietą, to łatwiej coś wysępi. Błąd. Ja chyba tam najostrzej reagowałam na całokształt sytuacji, nie lubię jak ktoś się za bardzo spoufala, a poza tym jestem Krakusem i wydawanie kasy na nic mnie zupełnie nie podnieca. A poza tym z kobietami o kasie się nie gada i już. O! Negocjacje są twarde. 5 Euro albo nic. Majfrend mówi, że 5 Euro to dla niego nic. No to jak nic, to nie dostanie. OK, w końcu ustalamy cenę na 2500 ugija (ok. 7 Euro). I tak czujemy się wydymani, bo: za ubezpieczenie zapłaciliśmy po 15 Euro, a na kwitku jest cena równa 10 Euro. Tak samo kwity celne - naprawdę ich koszt to 8 Euro, a nie 26, więc pewnie i tak odpala mu działkę z tego co na nas zarobili.
16:15 - podjeżdżamy pod pierwszy szlaban. Pogranicznicy oglądają paszporty i każą przejść do budynku policji. Tam znowu - wprowadzanie danych do komputera za drzwiami po lewej i skanowanie odcisków palców za drzwiami po prawej. Potem powrót do motocykli i jeszcze jeden szlaban. Neno oznajmia, ze właśnie mu się popsuła stopka boczna w motocyklu - jest pęknięta i może całkiem się złamać w każdej chwili.
17:00 - przekroczyliśmy granicę. W sumie spędziliśmy tu nieco ponad 23 godziny. This is Africa.
Mieliśmy dzisiaj dotrzeć do Nawakszut. Zobaczymy ile damy radę pociągnąć. Jazdę po Mauretanii spowalniają check-pointy, porozstawiane co kilkanaście-kilkadziesiąt km (ale czasami co kilkaset metrów). Żandarmeria, policja albo inne służby sprawdzają tam dokumenty. Na szczęście mamy wydrukowane "fiszki" - ksero paszportu z naniesionymi informacjami o motocyklu: marka i model, nr rejestracyjny, VIN, rok produkcji, kolor. to bardzo przyspiesza sprawę. Inaczej, wszystkie te dane spisywaliby od każdego z nas z paszportu i dowodu rejestracyjnego... Mimo wszystko - trzeba się zatrzymać, "pogadać", odczekać swoje, a czasami podać dodatkowe informacje (zawód, czy narodowość, jakby tego drugiego nie mogli odczytać z fiszki...)
Droga jest dość dobrej jakości. Po bokach standardowo pustynia. Ciężarówki, mijane zazwyczaj w seriach, wzbijają tumany kurzu, przez co oślepiają i kilak sekund wtedy nic nie widać. W dodatku bardzo mocno wieje. Masa powietrza pchana przez TIRy przy mijankach prawie spycha z drogi.
Zapada zmrok, ale dzielnie jedziemy dalej. Po ok. 200 km widzimy stację paliw. Niestety nie mają benzyny. Za to maja sklep, gdzie kupujemy wodę. I bagietki, bo właśnie przynieśli świeżutkie i chrupiące. Każdy pałaszuje co najmniej połowę na miejscu. Jesteśmy zmęczeni, przejechaliśmy niezbyt dużo, ale granica nas wykończyła. Odkręcam kraniki w dodatkowym zbiorniku paliwa i pozwalam mu przesączać się do baku głównego i mogę jechać dalej.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej mijamy po lewej stację Total. Krzysiu, który prowadzi nie zatrzymuje się na czas, ale robimy to za chwilę i zawracamy. Tak, to ta stacja, jest benzyna, więc tankujemy. Odkręcam korek wlewu do baku głównego i... error... leje mi się paliwo. Aha, to tak to działa. Przy pomocy Andrzeja, bo brakuje mi jednej ręki do trzymania światełka, zakręcam czym prędzej korek i tankuję tylko do zbiornika dodatkowego. Mam nauczkę - gdy w zbiorniku dodatkowym jest więcej paliwa to przelewa się do głównego baku całkowicie go wypełniając. Ponieważ główny zbiornik ma 9.5 litra, a dodatkowy 16, to łatwo przewidzieć, że tak się może dziać. Ależ jestem mądra Niestety podczas całej operacji upada mi na ziemię telefon i rozbija się wyświetlacz. Na szczęście w rogu, więc dalej mogę korzystać z telefonu. Uff.
Nie dojedziemy dzisiaj do Nawakszut, bo jesteśmy z grubsza w połowie drogi. Neno ma ciemny wizjer, ja mam kiepskie światło, a wszyscy są mocno zmęczeni, Zaczynamy poszukiwania miejsca na nocleg. Kilka kilometrów dalej zjeżdżamy w bok. Pod wydmę. To względnie dobre miejsce. Nie jest idealne, ale jest.
Rozstawiamy namioty i chłopaki kontynuują walkę z rotopaxem. Potem zdobywają wydmę. Mimo wszystko walka jest mniej zawzięta niż wczoraj, ale i tak jest wesoło.
Przejechane: 211 km
13 stycznia 2015 - wtorek
7:00 - leniwie otwieram jedno oko gdy dzwoni budzik. Noc nie należała do szczególnie wygodnych - spanie w tonach kurzu ziejących z dywanów, w rotopaxowych oparach wydychanych przez współspaczy, z robalami biegającymi koło ucha to nie jest to co lubię najbardziej.
7:15 - nad naszymi głowami przemykają Hiszpanie, którzy spali w pokojach odchodzących od naszego salonu. Chyba czas wstawać. Powoli zaczynamy ogarniać bagaże, lokum, łazienkę... Czyli standardowa procedura startowa.
8:30 - jesteśmy przy motocyklach, pod posterunkiem żandarmerii. Pod budką z wizami ustawia się już kolejka. Majfrend, który wczoraj wymieniał nam kasę przyprowadza swojego kolegę, który ma nam pomóc w temacie wiz i formalności na granicy. Robimy sobie śniadanie - dziś w menu są liofilizaty. Żeby było szybko i treściwie, w końcu lada chwila będziemy ruszać. Teren graniczny jest paskudny - wszędzie walają się śmieci (najwięcej za murkiem, bo jak się tam wyrzuca to "nie widać"), straszą wraki samochodów. Krajobraz wygląda lekko postapokaliptycznie. Jak z Mad-Maxa.
8:50 - podchodzi do nas sympatyczny kolega - Przemek z Żyrardowa, który od pół roku podróżuje autostopem dookoła Afryki. Zaczął od wschodniego wybrzeża, teraz wraca zachodnim, za parę dni chce być już w Polsce. Opowiada co możemy zobaczyć na naszej trasie, na przykład w Beninie i Togo. O 9:00 przekracza granicę, bo ją właśnie otwierają. A my zaczynamy coraz bardziej nerwowo spoglądać na kolejkę po wizy. W końcu mieli zaczac je wydawać o 9:00... tyle zrzumiałam wczoraj, patrząc jak jeden z żandarmów pisze palcem coś na piasku i mówi "nef er". Dla mnie to było "neuf heure"... (taaak, uczyłam się kiedyś francuskiego, ale rozumiem tylko pojedyncze słowa czy zwroty) czyli dziewiąta godzina... Andrzej zrozumiał "never" czyli nigdy... Może zrozumiał lepiej?
9:30 - każą nam przepakować motocykle 50 m dalej, bo tu nagle zaczęły przeszkadzać. Gdy zsiadam z Kostka tracę równowagę i upadam tyłkiem na ziemię. Mam na czym siedzieć, ale nie amortyzuje to upadku. Boli mnie kość ogonowa i lewe kolano (przypominam, że w prawym ma naderwane więzadła boczne po glebie na przedwyjazdowym kursie offroadowym...). Humor siada. Jednak Kostek to wysoki koń...
10:10 - dalej czekamy. Jeszcze nie przyjechał jakiś "big boss" od wiz. Dowiadujemy się, że możemy tu wyrobić jedynie wizę jednokrotnego wjazdu. I że nie mamy jakichś dokumentów celnych z Maroka, bez których nie możemy tu wjechać.
11:00 - wszyscy cały czas powtarzają "rezo". Cokolwiek to znaczy, nie wróży nic dobrego, bo dalej nic się nie dzieje. Potem ktoś wyjaśnia, że nie ma "connexion" i nie można wydrukować wiz. Ciekawe, że lokalesi wchodzą do biura i z niego wychodzą, jakby udało im się coś załatwić... O co chodzi? Pojawia się kolejny majfrend, który chce nam pomóc w załatwieniu papierów tranzytowych dla motocykli i ubezpieczenia. Podobno dzięki niemu zrobimy to w 20 minut. W bardzo dobrej cenie. Na razie go ignorujemy.
11:30 - dalej nic. Afryka chyba nie jest na moją cierpliwość.
12:00 - oho, coś się dzieje. Zostaliśmy grupowo wezwani do biura. Przechodzimy procedurę: skanowanie odcisków palców na usyfionym tłustymi plamami po palcach skanerze (ciekawe kiedy ostatnio ktoś dezynfekował powierzchnię która maca każdy petent); zdjęcie z kamerki, skanowanie paszportu, drukowanie wizy (papier, z którego była odklejona jest rzucany pod biurko, nie ma tu oczywiście koszy na śmieci, no ale "pod biurkiem nie widać".
12:20 - mamy wizy, a każdy jest lżejszy o 50 Euro. Majfrend od ubezpieczeń i dokumentów celnych nie odpuszcza. Neno i ja idziemy bezpośrednio do budki celników i tam dowiadujemy się, że zamiast 30 E od łebka możemy mieć dokumenty za 26. OK, coś utargowaliśmy. Paszporty i dowody rejestracyjne są dane dwóm innym majfrendom, którzy idą działać. Coś kserują, potem jeszcze coś kserują ponownie, bo tamto było krzywo. Opadamy lekko z sił. Neno i ja coś jeszcze próbujemy nadzorować, reszta opala się na murku przy motocyklach.
13:40 - Stwierdzam, że załatwię ubezpieczenia. Oczywiście majfrend od ubezpieczeń nie daje za wygraną i pilotuje całą sprawę. /niech mu będzie. Nie chce mi się już dyskutować. Ubezpieczenia są za szlabanem, który mogę przekroczyć tylko za okazaniem paszportu. Papiery wypisuje półślepy gość, przez dwie pary okularów i pisząc długopisem zaciśniętym w pięści. Koślawe literki pojawiają się na różowym druku i często różnią się od tych, które są w dowodach - raz wpisywane jest imię, raz nazwisko, raz jedno i drugie, MBW zamiast BMW - ale podobno - to i tak nie ma znaczenia, bo liczy się, ze jest papier i ma pieczątkę. Super. Mimo wszystko co udało mi się wyłapać to kazałam skorygować. Takie zboczenie zawodowe i bycie perfekcjonistką w jednym.
14:00 - mamy ubezpieczenie. Wracam do strefy celnej, ponownie muszę okazać paszport przy szlabanie, tym samym ludziom. A oni znowu go oglądają. Neno mówi, ze nic się nie zmieniło, dalej nie ma papierów. Co więcej, właśnie jest przerwa na jedzenie i wszyscy urzędnicy i pomagierzy wsuwają jakieś ryżopodobne żarcie z rybą z wielkiego talerza, rękami. Machaja na mnie i Neno, żebyśmy się dołączyli, ale jakoś nie mamy ochoty. Może gdyby wyglądało nieco smaczniej...
14:30 - dowiadujemy się, że nasze dokumenty będą gotowe za 5 minut. Idę przekazać tę radosna nowinę reszcie ekipy.
15:00 - dalej mamy dostać papiery za 5 minut. Ale kiepsko to widzę,właśnie wezwano na modlitwę i biura opustoszały, bo wszyscy przenieśli się do meczetu...
16:00 - stał się cud. Mamy wszystkie dokumenty w ręku. I 450 km jazdy przed sobą, żeby zrobić plan na dzień dzisiejszy. Każdy jest mocno podirytowany - głodem, upałem, przerośnięta biurokracją. I jeszcze majfrend chce od każdego z nas 5 Euro. Mówimy, że możemy mu dać 5 w sumie, bo nie trwało to 20 minut, jak obiecał. Co ciekawe, nie chce gadać z nikim jak tylko ze mną. Mówi do mnie per "sister" i zę ja go zrozumiem, zę on cały dzień nam poświęcił. Ha, pewnie myślał, że jak pogada o kasie z kobietą, to łatwiej coś wysępi. Błąd. Ja chyba tam najostrzej reagowałam na całokształt sytuacji, nie lubię jak ktoś się za bardzo spoufala, a poza tym jestem Krakusem i wydawanie kasy na nic mnie zupełnie nie podnieca. A poza tym z kobietami o kasie się nie gada i już. O! Negocjacje są twarde. 5 Euro albo nic. Majfrend mówi, że 5 Euro to dla niego nic. No to jak nic, to nie dostanie. OK, w końcu ustalamy cenę na 2500 ugija (ok. 7 Euro). I tak czujemy się wydymani, bo: za ubezpieczenie zapłaciliśmy po 15 Euro, a na kwitku jest cena równa 10 Euro. Tak samo kwity celne - naprawdę ich koszt to 8 Euro, a nie 26, więc pewnie i tak odpala mu działkę z tego co na nas zarobili.
16:15 - podjeżdżamy pod pierwszy szlaban. Pogranicznicy oglądają paszporty i każą przejść do budynku policji. Tam znowu - wprowadzanie danych do komputera za drzwiami po lewej i skanowanie odcisków palców za drzwiami po prawej. Potem powrót do motocykli i jeszcze jeden szlaban. Neno oznajmia, ze właśnie mu się popsuła stopka boczna w motocyklu - jest pęknięta i może całkiem się złamać w każdej chwili.
17:00 - przekroczyliśmy granicę. W sumie spędziliśmy tu nieco ponad 23 godziny. This is Africa.
Mieliśmy dzisiaj dotrzeć do Nawakszut. Zobaczymy ile damy radę pociągnąć. Jazdę po Mauretanii spowalniają check-pointy, porozstawiane co kilkanaście-kilkadziesiąt km (ale czasami co kilkaset metrów). Żandarmeria, policja albo inne służby sprawdzają tam dokumenty. Na szczęście mamy wydrukowane "fiszki" - ksero paszportu z naniesionymi informacjami o motocyklu: marka i model, nr rejestracyjny, VIN, rok produkcji, kolor. to bardzo przyspiesza sprawę. Inaczej, wszystkie te dane spisywaliby od każdego z nas z paszportu i dowodu rejestracyjnego... Mimo wszystko - trzeba się zatrzymać, "pogadać", odczekać swoje, a czasami podać dodatkowe informacje (zawód, czy narodowość, jakby tego drugiego nie mogli odczytać z fiszki...)
Droga jest dość dobrej jakości. Po bokach standardowo pustynia. Ciężarówki, mijane zazwyczaj w seriach, wzbijają tumany kurzu, przez co oślepiają i kilak sekund wtedy nic nie widać. W dodatku bardzo mocno wieje. Masa powietrza pchana przez TIRy przy mijankach prawie spycha z drogi.
Zapada zmrok, ale dzielnie jedziemy dalej. Po ok. 200 km widzimy stację paliw. Niestety nie mają benzyny. Za to maja sklep, gdzie kupujemy wodę. I bagietki, bo właśnie przynieśli świeżutkie i chrupiące. Każdy pałaszuje co najmniej połowę na miejscu. Jesteśmy zmęczeni, przejechaliśmy niezbyt dużo, ale granica nas wykończyła. Odkręcam kraniki w dodatkowym zbiorniku paliwa i pozwalam mu przesączać się do baku głównego i mogę jechać dalej.
Kilkadziesiąt kilometrów dalej mijamy po lewej stację Total. Krzysiu, który prowadzi nie zatrzymuje się na czas, ale robimy to za chwilę i zawracamy. Tak, to ta stacja, jest benzyna, więc tankujemy. Odkręcam korek wlewu do baku głównego i... error... leje mi się paliwo. Aha, to tak to działa. Przy pomocy Andrzeja, bo brakuje mi jednej ręki do trzymania światełka, zakręcam czym prędzej korek i tankuję tylko do zbiornika dodatkowego. Mam nauczkę - gdy w zbiorniku dodatkowym jest więcej paliwa to przelewa się do głównego baku całkowicie go wypełniając. Ponieważ główny zbiornik ma 9.5 litra, a dodatkowy 16, to łatwo przewidzieć, że tak się może dziać. Ależ jestem mądra Niestety podczas całej operacji upada mi na ziemię telefon i rozbija się wyświetlacz. Na szczęście w rogu, więc dalej mogę korzystać z telefonu. Uff.
Nie dojedziemy dzisiaj do Nawakszut, bo jesteśmy z grubsza w połowie drogi. Neno ma ciemny wizjer, ja mam kiepskie światło, a wszyscy są mocno zmęczeni, Zaczynamy poszukiwania miejsca na nocleg. Kilka kilometrów dalej zjeżdżamy w bok. Pod wydmę. To względnie dobre miejsce. Nie jest idealne, ale jest.
Rozstawiamy namioty i chłopaki kontynuują walkę z rotopaxem. Potem zdobywają wydmę. Mimo wszystko walka jest mniej zawzięta niż wczoraj, ale i tak jest wesoło.
Przejechane: 211 km
- mikah
- osiedlowy kaskader
- Posty: 116
- Rejestracja: 29.03.2014, 19:50
- Mój motocykl: XL600V
- Lokalizacja: Nysa
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Niezła jazda już od początku!
Super relacja - dawaj dalej Malutka! (a było robić fotkę koło tego karakana Obamy? )
Super relacja - dawaj dalej Malutka! (a było robić fotkę koło tego karakana Obamy? )
pozdr.
MirekH
------------------------------------------------------------------------------------------
TA600V, NX250, FJ1200ABS -ten ostatni oddam w dobre ręce
MirekH
------------------------------------------------------------------------------------------
TA600V, NX250, FJ1200ABS -ten ostatni oddam w dobre ręce
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Dzień 5 - Południe - południowy wschód
14 stycznia 2015 - środa
Poranek pod wydmą, na której dzisiaj widać ślady wczorajszych zmagań chłopaków. Za dnia wygląda to nieco inaczej, niż wieczorem. Może szkoda, że nie wbiliśmy się jeszcze trochę dalej, ale tam z kolei jest mnóstwo grząskiego piachu, więc pewnie wjeżdżanie tam po ciemku nie skończyłoby się czym dobrym. Słonce wstaje leniwie, my też jakoś tak niespiesznie. jest dość chłodno - czy to na pewno Afryka?
Rozpoczynamy procedurę startową - jedzenie, pakowanie, porządki, ogarnianie zniszczeń powstałych w nocy. Mam strasznie zapchane zatoki, a oczy łzawią mi tak, że leje mi się z oczu ciurkiem po policzkach. Już wiem, czego (oprócz kremu do rąk) mi brakuje - jakichś leków przeciwalergicznych. Dopiszę do listy na kolejny wyjazd.
Znowu z lekkim poślizgiem opuszczamy miejsce noclegu. Oj, trzeba wprowadzić większa dyscyplinę poranną. Niektórzy maja problem z wyjazdem na drogę, bo trafiają na miękki piach, ale generalnie wyjeżdża się jakoś łatwiej niż się tu wjeżdżało.
Można jechać. Nuda. Pustynia, pustynia, pustynia. Wraki. Piasek. Wiatr. Załzawione oczy. Piach świdrujący w nosie.
Zbliżamy się powoli do Nawakszut. Neno proponuje zwiedzenie jakiegoś punktu z boku drogi. Po dwustu metrach zatrzymują nas uzbrojeni żołnierze i każą zawrócić. Bez dyskusji. to by było na tyle ze zwiedzania punktu widocznego w nawigacji jako szczególnie interesujący...
Jeszcze tylko kilka upierdliwych kontroli co kilkaset metrów i wjeżdżamy do stolicy Mauretanii. Od razu zasysa nas lokalny ruch uliczny. Bez reguł, bez zasad, nieprzewidywalny, a jednocześnie dziwnie płynny. Nie przeraża mnie, już kiedyś tego doświadczyłam. Trzeba płynąć z ich prądem i będzie dobrze, nie stosować europejskich zasad i być przygotowanym na wszystko. Ot, cały sekret.
Dojeżdżamy do "Auberge Sahara" - hostelu, w którym mieliśmy nocować. Jest tu WiFi, zamawiamy jedzenie, korzystamy z prysznica. Oprócz tego robimy lekkie przepakowanie i - kto co może i uważa za zbędne w dalszej podróży zostawia tutaj (np. Krzyś i Neno zostawiają drugie komplety opon, z których mieli korzystać na ostatnim odcinku podróży powrotnej, ale że wracamy razem, to nie muszą ich już brać). Zgarniemy to w drodze powrotnej.
W końcu wyjeżdżamy i znajdujemy stację z paliwem. Dostaję lekkiego spięcia, bo, mimo, że stoję grzecznie w kolejce, jestem wyraźnie ignorowana przez obsługę stacji - najpierw tankują wszystkie męskie motocykle, a na samym końcu i jakoś tak niechętnie, mój.
W mieście jest upalnie, więc gdy tylko wydostajemy się z niego poprawiają się humory. Przynajmniej u mnie. Choć jazda dalej jest nudna jak flaki z olejem, a kontrole co chwilę wyjątkowo upierdliwe. Powodują masowy odpływ fiszek. Mam ich co prawda prawie sto , ale ciekawe, czy mi ich wystarczy, jak w takim tempie będę je wydawać?
Droga usypia, ale trzeba być czujnym. Osiołki idealnie zlewają się z asfaltem i często zauważa się je w ostatniej chwili. Dodatkowo, pobocza czasami są wręcz "wysypiskami" zwierzęcych zwłok w różnym stadium rozkładu. Niektóre to już białe szkielety, inne wysuszone na wiór, ale jeszcze pokryte skórą, ale niektóre dość świeże i napęczniałe od uwalniających się w ich cielskach gazów... Jeden taki spuchnięty wielbłąd majaczy na horyzoncie... Wdech... przejazd obok... odliczenie do trzech... wydech. Inaczej mogłoby być przykro...
Na niebie pojawiają się dwie chmurki - pierwsze, jakie tu widzę. Droga ucieka, czas mija, ustalamy, że dzisiaj na nocleg zjeżdżamy zanim się ściemni. Niestety, jesteśmy zbyt blisko miasteczka, więc nie ma gdzie się rozbić (kilkanaście kilometrów przed i za każdym miastem jest wyjątkowo nieprzyjemni - wszędzie walają się śmieci, a pola są często odgrodzone jakimiś zasiekami). W miasteczku tankujemy i robi się całkiem ciemno.
W końcu znajdujemy jakieś miejsce do spania. Jest zupełnie inaczej niż wczoraj. Temperatura dochodzi do 30 stopni. Ściągam spodnie i stwierdzam, że od gorącego powietrza, przedmuchiwanego przez wiatr z jednej na drugą stronę motocykla, mam lekko poparzone udo. Zapiankuję pantenolem i będzie dobrze, ale póki co muszę się umyć. Kąpiel pod gwiazdami robię w jednym litrze wody. Da się? Da! I jeszcze pranie można zrobić Woda jest brunatna od wypłukanego pyłu.
Dziś wszyscy grzecznie idą do swoich namiotów, nie ma żadnej imprezy wieczornej. W pewnym momencie Neno podnosi mały cichy alarm - ktoś idzie, więc każe zgasić wszystkie latarki. Napędza trochę stracha, więc nie śmiem odpalić tableta, żeby porobić notatki i zgrać ślady z GPSa. Kładę się spać. Noc mija spokojnie. Prawie... Tylko Hubert dostaje jakiejś nocnej fazy i krzyczy przez sen, że ktoś idzie... krzyczy na tyle głośno, że sam się budzi...
Przejechane: 505 km
14 stycznia 2015 - środa
Poranek pod wydmą, na której dzisiaj widać ślady wczorajszych zmagań chłopaków. Za dnia wygląda to nieco inaczej, niż wieczorem. Może szkoda, że nie wbiliśmy się jeszcze trochę dalej, ale tam z kolei jest mnóstwo grząskiego piachu, więc pewnie wjeżdżanie tam po ciemku nie skończyłoby się czym dobrym. Słonce wstaje leniwie, my też jakoś tak niespiesznie. jest dość chłodno - czy to na pewno Afryka?
Rozpoczynamy procedurę startową - jedzenie, pakowanie, porządki, ogarnianie zniszczeń powstałych w nocy. Mam strasznie zapchane zatoki, a oczy łzawią mi tak, że leje mi się z oczu ciurkiem po policzkach. Już wiem, czego (oprócz kremu do rąk) mi brakuje - jakichś leków przeciwalergicznych. Dopiszę do listy na kolejny wyjazd.
Znowu z lekkim poślizgiem opuszczamy miejsce noclegu. Oj, trzeba wprowadzić większa dyscyplinę poranną. Niektórzy maja problem z wyjazdem na drogę, bo trafiają na miękki piach, ale generalnie wyjeżdża się jakoś łatwiej niż się tu wjeżdżało.
Można jechać. Nuda. Pustynia, pustynia, pustynia. Wraki. Piasek. Wiatr. Załzawione oczy. Piach świdrujący w nosie.
Zbliżamy się powoli do Nawakszut. Neno proponuje zwiedzenie jakiegoś punktu z boku drogi. Po dwustu metrach zatrzymują nas uzbrojeni żołnierze i każą zawrócić. Bez dyskusji. to by było na tyle ze zwiedzania punktu widocznego w nawigacji jako szczególnie interesujący...
Jeszcze tylko kilka upierdliwych kontroli co kilkaset metrów i wjeżdżamy do stolicy Mauretanii. Od razu zasysa nas lokalny ruch uliczny. Bez reguł, bez zasad, nieprzewidywalny, a jednocześnie dziwnie płynny. Nie przeraża mnie, już kiedyś tego doświadczyłam. Trzeba płynąć z ich prądem i będzie dobrze, nie stosować europejskich zasad i być przygotowanym na wszystko. Ot, cały sekret.
Dojeżdżamy do "Auberge Sahara" - hostelu, w którym mieliśmy nocować. Jest tu WiFi, zamawiamy jedzenie, korzystamy z prysznica. Oprócz tego robimy lekkie przepakowanie i - kto co może i uważa za zbędne w dalszej podróży zostawia tutaj (np. Krzyś i Neno zostawiają drugie komplety opon, z których mieli korzystać na ostatnim odcinku podróży powrotnej, ale że wracamy razem, to nie muszą ich już brać). Zgarniemy to w drodze powrotnej.
W końcu wyjeżdżamy i znajdujemy stację z paliwem. Dostaję lekkiego spięcia, bo, mimo, że stoję grzecznie w kolejce, jestem wyraźnie ignorowana przez obsługę stacji - najpierw tankują wszystkie męskie motocykle, a na samym końcu i jakoś tak niechętnie, mój.
W mieście jest upalnie, więc gdy tylko wydostajemy się z niego poprawiają się humory. Przynajmniej u mnie. Choć jazda dalej jest nudna jak flaki z olejem, a kontrole co chwilę wyjątkowo upierdliwe. Powodują masowy odpływ fiszek. Mam ich co prawda prawie sto , ale ciekawe, czy mi ich wystarczy, jak w takim tempie będę je wydawać?
Droga usypia, ale trzeba być czujnym. Osiołki idealnie zlewają się z asfaltem i często zauważa się je w ostatniej chwili. Dodatkowo, pobocza czasami są wręcz "wysypiskami" zwierzęcych zwłok w różnym stadium rozkładu. Niektóre to już białe szkielety, inne wysuszone na wiór, ale jeszcze pokryte skórą, ale niektóre dość świeże i napęczniałe od uwalniających się w ich cielskach gazów... Jeden taki spuchnięty wielbłąd majaczy na horyzoncie... Wdech... przejazd obok... odliczenie do trzech... wydech. Inaczej mogłoby być przykro...
Na niebie pojawiają się dwie chmurki - pierwsze, jakie tu widzę. Droga ucieka, czas mija, ustalamy, że dzisiaj na nocleg zjeżdżamy zanim się ściemni. Niestety, jesteśmy zbyt blisko miasteczka, więc nie ma gdzie się rozbić (kilkanaście kilometrów przed i za każdym miastem jest wyjątkowo nieprzyjemni - wszędzie walają się śmieci, a pola są często odgrodzone jakimiś zasiekami). W miasteczku tankujemy i robi się całkiem ciemno.
W końcu znajdujemy jakieś miejsce do spania. Jest zupełnie inaczej niż wczoraj. Temperatura dochodzi do 30 stopni. Ściągam spodnie i stwierdzam, że od gorącego powietrza, przedmuchiwanego przez wiatr z jednej na drugą stronę motocykla, mam lekko poparzone udo. Zapiankuję pantenolem i będzie dobrze, ale póki co muszę się umyć. Kąpiel pod gwiazdami robię w jednym litrze wody. Da się? Da! I jeszcze pranie można zrobić Woda jest brunatna od wypłukanego pyłu.
Dziś wszyscy grzecznie idą do swoich namiotów, nie ma żadnej imprezy wieczornej. W pewnym momencie Neno podnosi mały cichy alarm - ktoś idzie, więc każe zgasić wszystkie latarki. Napędza trochę stracha, więc nie śmiem odpalić tableta, żeby porobić notatki i zgrać ślady z GPSa. Kładę się spać. Noc mija spokojnie. Prawie... Tylko Hubert dostaje jakiejś nocnej fazy i krzyczy przez sen, że ktoś idzie... krzyczy na tyle głośno, że sam się budzi...
Przejechane: 505 km
- Remi
- wypruwacz wydechów
- Posty: 1073
- Rejestracja: 19.09.2008, 17:46
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Bartoszyce
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Patrzę na zdjęcia i jakbym tam był wczoraj
Świetne zdjęcia. Mauretania zrobiła na mnie ogromne wrażenie i chciałbym tam kiedyś dłużej się pokręcić.
Świetne zdjęcia. Mauretania zrobiła na mnie ogromne wrażenie i chciałbym tam kiedyś dłużej się pokręcić.
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Dla mnie Mauretania na tym wyjeździe to było "zło konieczne".
- Remi
- wypruwacz wydechów
- Posty: 1073
- Rejestracja: 19.09.2008, 17:46
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Bartoszyce
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Klimat jak z "Mad Maxa". Troche jak piekło na ziemi dla wygodnego europejczyka (mam na mysli siebie) ale dlatego mi się podobało.
- Neno
- młody podróżnik
- Posty: 2484
- Rejestracja: 15.03.2010, 18:37
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Zambrów
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Jak dla większości ekipyDoodek pisze:Dla mnie Mauretania na tym wyjeździe to było "zło konieczne".
Ja mam zdanie podobne jak Remi - trzeba tam wrócić dla niej samej. Ja na tym wyjeździe odkryłem ją na nowo. Ostatnim razem byłem chyba za mało na niej skupiony - przeleciałem tylko
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Wiesz... jakby było więcej czasu i możliwość zjechania z głównej drogi to pewnie byłoby ciekawiej. Ale mnie jako miłośnika krętych dróg (tych asfaltowych) tam się tam te proste drogi nudziły (pomijam tu kwestię "przerwań w postaci kontroli czy zwierzątek).
- herni74
- pałujący w lesie
- Posty: 1430
- Rejestracja: 19.08.2008, 20:11
- Mój motocykl: XL650V
- Lokalizacja: Stalowa Wola/Mielec
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Doodek pisze:Wiesz... jakby było więcej czasu i możliwość zjechania z głównej drogi to pewnie byłoby ciekawiej. Ale mnie jako miłośnika krętych dróg (tych asfaltowych) tam się tam te proste drogi nudziły (pomijam tu kwestię "przerwań w postaci kontroli czy zwierzątek).
Polecam w takim razie długie proste w Kazachstanie i z informacją w nawigacji "następny skręt w prawo za 300 km"
Ducati Multistrada ,Cagiva Elefant 750,TA650, Cagiva GranCanyon 900
http://www.facebook.com/pages/Project-P ... 6340945760
https://www.facebook.com/himalaje2018/
https://www.facebook.com/PAKVENTURE2020/
http://www.facebook.com/pages/Project-P ... 6340945760
https://www.facebook.com/himalaje2018/
https://www.facebook.com/PAKVENTURE2020/
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Może dlatego na razie się tam nie wybieram
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Dzień 6 - Kryzys paliwowy
15 stycznia 2015 - czwartek
Tadam! Udaje się wcześnie zebrać. Wreszcie wyruszamy jak biali ludzie bladym świtem I droga staje się jakby ciekawsza - coś się zaczyna dziać. Po początkowym odcinku standardowo prostą jak drut drogą, przecinającą piach zaczynają się pojawiać drobne atrakcje - a to jakieś krzaczki, skałki, a nawet zakręty.
W pewnym momencie robi się naprawdę pięknie - duże masywy skalne majaczą na horyzoncie, potem coraz bliżej. Nie odmawiamy sobie przyjemności zjechania pod jeden z nich i zrobienia małej sesyjki fotograficznej.
Potem droga ma coraz więcej zakrętów. Można się trochę poskładać... ale ostrożnie, bo za winklem może czaić się łacha piachu albo żywe lub martwe zwierzę (i oczywiście często się czai). Kilometrów przybywa, paliwa ubywa. U mnie to mały problem - po 200 km od tankowania odkręcam kraniki w akcesoryjnym baku i jadę dalej. Piotrusz ma duży zbiornik tak czy inaczej. Neno, Krzyś i Hubert mają rotopaxy (również z paliwem, nie tylko z bimbrem). Andrzej i Piotr wożą jakieś kanisterki czy butelki, ale w sumie i tak mają niezłe zasięgi.
Tym razem jednak stacji benzynowej z "essence" nie ma przez długi czas i mamy nadzieję, że w następnej dużej miejscowości - Kiffa - znajdziemy paliwo. Przed miastem jest wyjątkowo upierdliwa kontrola na check-poście. Dokładnie sprawdzają wszystko, włącznie z numerem VIN. W końcu wjeżdżamy do Kiffy i znajdujemy stację z benzyną (wcale to nie jest takie proste). W dodatku Andrzej jedzie już na oparach. Huber i Neno są już po dolewkach i nikt już nie ma więcej paliwa w zapasie. Tankujemy motocykle i, kto ma i potrzebuje, kanistry czy butelki. Robi się zbiegowisko lokalnych, którzy są jakby bardziej "namolni" niż zwykle. Robimy więc tylko niezbędne zakupy - pieczywo, napoje - i umawiamy się, że na przerwę staniemy za miastem.
Jak ustalamy, tak robimy. 10 km za Kiffa stajemy na chwile odpoczynku i coś do zjedzenia. Nie udaje nam się całkowicie uniknąć towarzystwa lokalesów, bo zatrzymuje się przy nas jakaś wypasiona jak na tamte warunki fura i mauretańska rodzina postanawia się przez chwilę z nami integrować.
Jedziemy dalej. Dzisiaj w sumie jest dość pochmurno i mniej upalnie. Widać, że jest wyraźnie inaczej niż na północy kraju. Zauważam dziwną rzecz - Kostek jakby był mniej żwawy. Gdy dodaję gazu zdarza się, że nie bardzo reaguje. Jakby się przytykał. Ale dzieje się to dość rzadko, więc nie panikuję.
Przed miejscowością Tintane mamy niezły kawałek offu. Jest remont drogi - zdjęli asfalt (być może po powodziach, które ostatnio nawiedziły ten region) i kładą go na nowo. To znaczy zamierzają... bo póki co jest objazd, który prowadzi po jednej lub drugiej stronie głównej drogi.
Krzyś i ja jesteśmy chyba w swoim żywiole, bo odkręcamy manetki i sypiemy ile wlezie. Mimo, że Kostek raz mi gaśnie (akurat przejeżdżam przez jedyną na trasie kałużę i utykam w samym jej środku), to odsadzamy resztę grupy na dość dużą odległość. Meldujemy się na posterunku przed miastem, gdzie dostajemy pytanie - gdzie reszta? Jak widać przepływ informacji działa, bo wiedzą, że jedzie przez kraj gang motocyklowy Wjeżdżamy do miasteczka i stajemy przed sklepem, gdzie czekamy na resztę obserwując lokalne życie.
W końcu są. Okazuje się, że mieli kilka przygód. Na przykład Małyszek prawie wjechał w jedyne drzewo "na poboczu". Podobno lokalesi, którzy zbiegli się na pomoc, postawili jego transalpa na koła, zanim w ogóle ktoś się zorientował, że coś się wydarzyło
Możemy jechać dalej. Główna ulica miasta jest zapiaszczona, jadę tuż za Hubertem i o mało co nie wjeżdżam w niego, gdy ten zalicza glebę na piachu. Lokalesi znowu w tempie ekspresowym go podnoszą, a mi udaje się utrzymać moto i siebie w pionie. Nauka dla mnie - większy dystans za Małyszkiem w piachu Albo inna koleina
Nie mija chyba nawet kilometr i jest kolejna przygoda - Piotr gubi jedną, ale kluczową, śrubkę mocującą stelaż z kuframi. Na szczęście w grupie są sami spece od śrubek, więc w pół godziny temat jest ogarnięty i stelaż trzyma.
Kolejna kontrola na posterunku tez jest dość długa. Odradzają nam jazdę tam, gdzie chcemy - bo terroryści, bo Al Kaida. Chyba przesadzają? Owszem, wiemy, że Mali jest w stanie wojny, ale my nie wybieramy się tam, gdzie jest niebezpiecznie, mistyczne Timbuktu odpuszczamy.
Jest już dość późno, a my przejechaliśmy kawał drogi. Powoli myślimy o jakimś noclegu, bo zaraz się ściemni. Jednak nic ciekawego nie ma w okolicy, zęby tam zjechać i rozbić namioty. Na prostej Kostek znowu mi gaśnie. Ja mu gaz, a on zgasł. Nie podoba mi się to. W końcu całkiem się ściemnia. ustalamy, że czwórka jedzie do Ayoun, po drobne zakupy na wieczór, a reszta (Krzyś, Piotrusz i ja) znajdujemy jakieś miejsce na nocleg.
Udaje się coś znaleźć i dać koordynaty reszcie, która dołącza po chwili. Podobno na posterunku przed miastem mieli kilka niewygodnych pytań o to gdzie jest reszta i dostali zgodę na powrót i podróżowanie po ciemku (tak, policja, czy żandarmeria może nie pozwolić na jazdę nocą!) tylko dlatego, że powiedzieli, ze muszą wrócić do grupy. Zaczynają się wieczorne rytuały - mycie i pranie w litrze wody (muszę jutro umyć głowę, jako jedyna niełysa w grupie czuję że mam na niej zapiaszczone tłuste strąki ), rozmowy przy whiskaczu i słuchanie tej samej playlisty hitów co w każdy niemalże wieczór (z obowiązkowym wielokrotnym odtworzeniem piosenek o małej blondyneczce (dedykacja dla Neno) i białej sukience (dedykacja od Krzysia dla mnie )
Jest jasno, bo świeci piękny księżyc i bardzo ciepło. O 22:00 wszyscy już grzecznie śpią.
Przejechane: 533 km
15 stycznia 2015 - czwartek
Tadam! Udaje się wcześnie zebrać. Wreszcie wyruszamy jak biali ludzie bladym świtem I droga staje się jakby ciekawsza - coś się zaczyna dziać. Po początkowym odcinku standardowo prostą jak drut drogą, przecinającą piach zaczynają się pojawiać drobne atrakcje - a to jakieś krzaczki, skałki, a nawet zakręty.
W pewnym momencie robi się naprawdę pięknie - duże masywy skalne majaczą na horyzoncie, potem coraz bliżej. Nie odmawiamy sobie przyjemności zjechania pod jeden z nich i zrobienia małej sesyjki fotograficznej.
Potem droga ma coraz więcej zakrętów. Można się trochę poskładać... ale ostrożnie, bo za winklem może czaić się łacha piachu albo żywe lub martwe zwierzę (i oczywiście często się czai). Kilometrów przybywa, paliwa ubywa. U mnie to mały problem - po 200 km od tankowania odkręcam kraniki w akcesoryjnym baku i jadę dalej. Piotrusz ma duży zbiornik tak czy inaczej. Neno, Krzyś i Hubert mają rotopaxy (również z paliwem, nie tylko z bimbrem). Andrzej i Piotr wożą jakieś kanisterki czy butelki, ale w sumie i tak mają niezłe zasięgi.
Tym razem jednak stacji benzynowej z "essence" nie ma przez długi czas i mamy nadzieję, że w następnej dużej miejscowości - Kiffa - znajdziemy paliwo. Przed miastem jest wyjątkowo upierdliwa kontrola na check-poście. Dokładnie sprawdzają wszystko, włącznie z numerem VIN. W końcu wjeżdżamy do Kiffy i znajdujemy stację z benzyną (wcale to nie jest takie proste). W dodatku Andrzej jedzie już na oparach. Huber i Neno są już po dolewkach i nikt już nie ma więcej paliwa w zapasie. Tankujemy motocykle i, kto ma i potrzebuje, kanistry czy butelki. Robi się zbiegowisko lokalnych, którzy są jakby bardziej "namolni" niż zwykle. Robimy więc tylko niezbędne zakupy - pieczywo, napoje - i umawiamy się, że na przerwę staniemy za miastem.
Jak ustalamy, tak robimy. 10 km za Kiffa stajemy na chwile odpoczynku i coś do zjedzenia. Nie udaje nam się całkowicie uniknąć towarzystwa lokalesów, bo zatrzymuje się przy nas jakaś wypasiona jak na tamte warunki fura i mauretańska rodzina postanawia się przez chwilę z nami integrować.
Jedziemy dalej. Dzisiaj w sumie jest dość pochmurno i mniej upalnie. Widać, że jest wyraźnie inaczej niż na północy kraju. Zauważam dziwną rzecz - Kostek jakby był mniej żwawy. Gdy dodaję gazu zdarza się, że nie bardzo reaguje. Jakby się przytykał. Ale dzieje się to dość rzadko, więc nie panikuję.
Przed miejscowością Tintane mamy niezły kawałek offu. Jest remont drogi - zdjęli asfalt (być może po powodziach, które ostatnio nawiedziły ten region) i kładą go na nowo. To znaczy zamierzają... bo póki co jest objazd, który prowadzi po jednej lub drugiej stronie głównej drogi.
Krzyś i ja jesteśmy chyba w swoim żywiole, bo odkręcamy manetki i sypiemy ile wlezie. Mimo, że Kostek raz mi gaśnie (akurat przejeżdżam przez jedyną na trasie kałużę i utykam w samym jej środku), to odsadzamy resztę grupy na dość dużą odległość. Meldujemy się na posterunku przed miastem, gdzie dostajemy pytanie - gdzie reszta? Jak widać przepływ informacji działa, bo wiedzą, że jedzie przez kraj gang motocyklowy Wjeżdżamy do miasteczka i stajemy przed sklepem, gdzie czekamy na resztę obserwując lokalne życie.
W końcu są. Okazuje się, że mieli kilka przygód. Na przykład Małyszek prawie wjechał w jedyne drzewo "na poboczu". Podobno lokalesi, którzy zbiegli się na pomoc, postawili jego transalpa na koła, zanim w ogóle ktoś się zorientował, że coś się wydarzyło
Możemy jechać dalej. Główna ulica miasta jest zapiaszczona, jadę tuż za Hubertem i o mało co nie wjeżdżam w niego, gdy ten zalicza glebę na piachu. Lokalesi znowu w tempie ekspresowym go podnoszą, a mi udaje się utrzymać moto i siebie w pionie. Nauka dla mnie - większy dystans za Małyszkiem w piachu Albo inna koleina
Nie mija chyba nawet kilometr i jest kolejna przygoda - Piotr gubi jedną, ale kluczową, śrubkę mocującą stelaż z kuframi. Na szczęście w grupie są sami spece od śrubek, więc w pół godziny temat jest ogarnięty i stelaż trzyma.
Kolejna kontrola na posterunku tez jest dość długa. Odradzają nam jazdę tam, gdzie chcemy - bo terroryści, bo Al Kaida. Chyba przesadzają? Owszem, wiemy, że Mali jest w stanie wojny, ale my nie wybieramy się tam, gdzie jest niebezpiecznie, mistyczne Timbuktu odpuszczamy.
Jest już dość późno, a my przejechaliśmy kawał drogi. Powoli myślimy o jakimś noclegu, bo zaraz się ściemni. Jednak nic ciekawego nie ma w okolicy, zęby tam zjechać i rozbić namioty. Na prostej Kostek znowu mi gaśnie. Ja mu gaz, a on zgasł. Nie podoba mi się to. W końcu całkiem się ściemnia. ustalamy, że czwórka jedzie do Ayoun, po drobne zakupy na wieczór, a reszta (Krzyś, Piotrusz i ja) znajdujemy jakieś miejsce na nocleg.
Udaje się coś znaleźć i dać koordynaty reszcie, która dołącza po chwili. Podobno na posterunku przed miastem mieli kilka niewygodnych pytań o to gdzie jest reszta i dostali zgodę na powrót i podróżowanie po ciemku (tak, policja, czy żandarmeria może nie pozwolić na jazdę nocą!) tylko dlatego, że powiedzieli, ze muszą wrócić do grupy. Zaczynają się wieczorne rytuały - mycie i pranie w litrze wody (muszę jutro umyć głowę, jako jedyna niełysa w grupie czuję że mam na niej zapiaszczone tłuste strąki ), rozmowy przy whiskaczu i słuchanie tej samej playlisty hitów co w każdy niemalże wieczór (z obowiązkowym wielokrotnym odtworzeniem piosenek o małej blondyneczce (dedykacja dla Neno) i białej sukience (dedykacja od Krzysia dla mnie )
Jest jasno, bo świeci piękny księżyc i bardzo ciepło. O 22:00 wszyscy już grzecznie śpią.
Przejechane: 533 km
- Remi
- wypruwacz wydechów
- Posty: 1073
- Rejestracja: 19.09.2008, 17:46
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Bartoszyce
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Ten objazd remontowanej drogi w 2012 wyglądał identycznie. Z resztą chyba nic sie tam nie zmieniło
Świetnie się czyta i ogląda
Świetnie się czyta i ogląda
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Coś się zmienia bo jak wracaliśmy to odcinek remontowany był krótszy
Ale ale... nie uprzedzajmy faktów
Ale ale... nie uprzedzajmy faktów
- Qter
- swobodny rider
- Posty: 3404
- Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
- Mój motocykl: nie mam już TA
- Lokalizacja: Reguły
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
jedziesz dalej?
PZDR
Qter
PZDR
Qter
Geniusz tkwi w prostocie...
we don't cry very hard
we don't cry very hard
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Na razie jadę na narty
Ale może jak znajdę czas i chęci to napiszę kolejny odcinek.
Ale może jak znajdę czas i chęci to napiszę kolejny odcinek.
- Pingwin
- czyściciel nagaru
- Posty: 561
- Rejestracja: 06.12.2008, 00:10
- Mój motocykl: XL650V
- Lokalizacja: Nysa/Reykjavik
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
W takim razie czekamy cierpliwie
Dawniej gdziala
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Dzień 7 - Operacja
16 stycznia 2015 - piątek
Rankiem zmierzamy do Ayoun, czyli tam, gdzie część grupy robiła nocne zakupy. Teraz widzimy, że okolica to piękne skałki (i nawet Neno miał pomysł, żeby w takich okolicznościach przyrody zrobić nocleg, ale jak wiadomo po ciemku trudniej się szuka, więc zadowoliliśmy się "czymkolwiek). Z drugiej strony widać, że jesteśmy blisko miasta, bo pobocza usłane są tonami śmieci. Może więc jednak dobrze, ze nocleg był ba bardziej "czystym" obszarze?
W Ayoun naszym celem jest stacja benzynowa. Jest. Jest nawet dystrybutor do benzyny, ale paliwa nie ma. Za to jest dostępne z beczki, za bagatela 1000 ugija czyli nieco poniżej 3 euro za litr. Ja odpuszczam tankowanie - mam odpowiedni zasięg do kolejnego miejsca. Ci, którzy nie mają - kupują paliwo z butelek, albo tankują z kanistrów i butelek to, co zakupili na poprzedniej stacji
Dopiero teraz zauważamy jak koszmarne j jakości paliwo jest wlewane do naszych baków. W butelce zatankowanej w Kiffie jest mnóstwo fusów. Andrzej postanawia wlać to do swojego GSa - przez poczwórnie złożoną moskitierę. Niestety, cały syf przechodzi przez ten "filtr". Jest lekka załamka, ale trudno - już po ptokach.
Jedziemy w kierunku miejscowości Nema. Może tam się uda zatankować. Nie, tam się musi udać zatankować...
Przed Timbedrą jest check-post. Tym razem sprawdzanie trwa dłuższą chwilę, bo fiszki to za mało. Musimy się kolejno odmeldowywać w policyjnym namiocie, gdzie dokładnie sprawdzane są nasze paszporty. W moim policjant nie może znaleźć pieczątki wjazdowej do Mauretanii. Rzeczywiście - mój paszport ma już tylko jedną pustą stronę, więc wyłowienie właściwej pieczątki z całego gąszczu innych może być problematyczne. Ale udaje się - w końcu wjechałam tu legalnie
W Timbedrze szukamy paliwa. Jest jedno miejsce, gdzie można kupić z beczki - za 800 ugija za litr. tym razem na wszelki wypadek biorę dwa litry - to da mi kilkadziesiąt km dodatkowego zasięgu i komfort psychiczny w razie W. Paliwko wygląda na w miarę czyste.
W wiosce robi się nie lada zamieszanie - wszyscy lokalesi chcą obserwować jak tankujemy motocykle. W efekcie tworzy się korek na głównej ulicy, policja musi kierować ruchem, jednocześnie rozganiając towarzystwo kijami jak stado osłów.
Ruszamy w dalsza drogę. Ponieważ mam niepełny bak, za jakiś czas zapala mi się rezerwa i w tej samej sekundzie Kostek zwalnia i staje. Znowu - ja mu gaz a on zgasł. Dziwne. Zsiadam, odkręcam kraniki od dodatkowego baku, paliwo przelewa się do głównego, odpalam i jadę. Jednak trochę mnie niepokoi to co się dzieje...
Przed Nema jest kolejny check-post. Tu dostajemy konwój, który nas odstawia na posterunek policji w mieście. Tam dokładnie sprawdzają nasze dokumenty. Niestety niespiesznie, bo jest przerwa na modlitwę i jedzenie. W takim razie my też korzystamy z chwili "wolnego" - przy posterunku jest studnia, którą trochę osuszamy - robimy jedzenie, mycie, tankowanie kanistrów, żeby była woda techniczna na wieczór.
Powoli myślimy o tym, żeby ruszyć w kierunku granicy (Adel Bagrou) i do Nara w Mali. Ale, ale, nie tak szybko - Krzysiek ma flaka w przednim kole... Tak więc on - do wulkanizatora, a my na stację benzynową (tak, jest tu!). Poruszać się możemy w towarzystwie uzbrojonego policjanta, więc z obstawą tankujemy. Ja biorę 10 litrów. Do Mali już nie jest tak daleko, a tam paliwo jest bezproblemowo dostępne.
Robimy też zakupy w lokalnym sklepie - oczywiście w asyście. W sklepie obsługuje jakiś dzieciak, pewnie syn właściciela. Policjant pomaga mu w obsłudze nas, pilnując, żeby ceny były takie jak dla lokalnych, a nie zawyżone "dla białych". Po chwili przychodzi właściciel sklepu i robi rozróbę. Są krzyki, niemiła atmosfera, policjant chyba dostaje po uszach, a kolejne osoby (w tym ja) za zakupy płaca już dwukrotnie wyższe kwoty. Heh, bywa. This is Africa. Tu jest drogo...
Czekamy na Krszysia. W końcu przyjeżdża i opowiada historię naprawy gumy. Wiecie jaksię w Nema łata dziury? Robiąc kilkanaście kolejnych! Naprawa dętki polegała na jej... zaszyciu. Potem była oczywiście "wulkanizacja na gorąco" - za pomogą kleju, łatki i podpalania (i tak kilka razy). Niemniej jednak patent ciekawy... Ciekawe ile wytrzyma
W końcu jesteśmy już w komplecie i możemy jechać. Dostajemy informację, że droga do Amourj i Adel Bagrou jest kiepska, łatwo się zgubić, bo jest mnóstwo rozjazdów i generalnie mamy uważać. No to jedziemy. Droga jest idealnie równa, nowa, asfaltowa... Hmmm... Gdzie jest haczyk?
Po kilkunastu kilometrach jednak zaczyna być tak, jak miało być - szuterki, piaski, generalnie off.
Popołudniowe słońce daje się we znaki - jest bardzo ciepło. Kostek marudzi. Coraz częściej traci moc i staje. Jazda zaczyna być coraz trudniejsza, bo ciężko się jeździ po piachu, kiedy nie ma pełnego zaufania do manetki gazu i tego, ze jak potrzebuję mocy, to ją bezproblemowo mam. Po jakimś czasie Kostek porusza się jedynie o maksymalnie sto metrów i gaśnie. Krzysiek wsiada na niego i robi testy - to samo. Generalnie jesteśmy w środku niczego, kilkadziesiąt km od najbliższej cywilizacji w każdą stronę, powoli robi się coraz później. Nie muszę chyba wspominać jaki mam poziom wkurzenia i co mi się kotłuje w głowie i jakie plugawości cisną na usta.
Jedno jest pewne - ja dalej nie pojadę.Postanawiamy, że na dziś to już koniec jazdy. Jedynie zbaczamy trochę w bok, żeby nie stać "na drodze". Tam rozbijamy obozowisko - pierwszy raz przed zmrokiem, więc niektórzy śmieją się, że po raz pierwszy widzą, jak wyglądają ich namioty
Rozpoczynamy akcję serwisową. Telefon do przyjaciela (zasięg jest tylko jak wyciągnę rękę do góry ), tęgie głowy, eliksir z rotopaxa... Generalnie problemem wydaje się być filtr paliwa - wiedziałam, że nie jest pierwszej świeżości, ale niestety nowy nie dotarł przed wyjazdem. Przepłukanie go może niewiele dać, więc, po konsultacjach z kompetentną osobą, zapada decyzja, że go przetniemy. To znaczy jego jedną warstwę, bo jest to taka "poduszeczka", która ma na zewnątrz gęstą siateczkę,a wewnątrz trochę rzadszą. Niestety filtr jest umiejscowiony na końcu pompy paliwa, która jest zanurzona w baku, więc to operacja na mocno otwartym pacjencie... Mamy tylko nakaz zrobienia tego w maksymalnie sterylnych warunkach... Tak... jasne... jest środek pustyni, spore zapylenie, jest już ciemno... Będziemy się starali...
Skład zespołu operacyjnego to:
prowadzący operację: prof dr hab Krzysztof
pielęgniarka: Agata,
konsultant: dr Piotrusz,
dokumentalista: Neno,
i Ci, co to narzędzia (i narządy) w alkoholu dezynfekowali: Andrzej, Hubert i Piotr
Zdejmujemy akcesoryjny bak, żeby było więcej miejsca (poparzam sobie rękę o gorącą rurę...), odkręcamy uszczelkę trzymającą cały zestaw pompy, wyciągamy ją i filtr, wielką strzykawą odsysamy paprochy z pełnego baku - trochę ich się tam zebrało, w jednym miejscu, więc idzie w miarę sprawnie. Krzyś najpierw dokładnie (tzn na tyle na ile się da) czyści filtr, przepłukując go paliwem, a potem wykonuje cięcie na filtrze - ogląda i mówi, że trzeba było naciąć inaczej... Jednak filtr "w środku" wygląda inaczej niż nam się wydawało patrząc z zewnątrz... Ups... Błąd naprawiamy jakimś super glue i powstaje kolejne cięcie, tym razem prawidłowe.
Można poskładać wszystko do kupy i zrobić testy. Moto odpala, Krzyś robi kilka rundek dookoła obozowiska. Wygląda dobrze, mimo, że nie da się wygodnie pojeździć po zmroku - światła w Kostku to osobna sprawa - są tak beznadziejne, że świecą z 7 metrów przed motocykl, więc szybsza jazda jest niebezpieczna, bo można nie zauważyć jakiegoś uskoku, a tu jest kilka w okolicy. Ale to wada wszystkich X-ów. W każdym razie - jest moc, nic nie gaśnie. Na dzisiaj to tyle. Rano dalsze testy.
Przejechane: 352 km
16 stycznia 2015 - piątek
Rankiem zmierzamy do Ayoun, czyli tam, gdzie część grupy robiła nocne zakupy. Teraz widzimy, że okolica to piękne skałki (i nawet Neno miał pomysł, żeby w takich okolicznościach przyrody zrobić nocleg, ale jak wiadomo po ciemku trudniej się szuka, więc zadowoliliśmy się "czymkolwiek). Z drugiej strony widać, że jesteśmy blisko miasta, bo pobocza usłane są tonami śmieci. Może więc jednak dobrze, ze nocleg był ba bardziej "czystym" obszarze?
W Ayoun naszym celem jest stacja benzynowa. Jest. Jest nawet dystrybutor do benzyny, ale paliwa nie ma. Za to jest dostępne z beczki, za bagatela 1000 ugija czyli nieco poniżej 3 euro za litr. Ja odpuszczam tankowanie - mam odpowiedni zasięg do kolejnego miejsca. Ci, którzy nie mają - kupują paliwo z butelek, albo tankują z kanistrów i butelek to, co zakupili na poprzedniej stacji
Dopiero teraz zauważamy jak koszmarne j jakości paliwo jest wlewane do naszych baków. W butelce zatankowanej w Kiffie jest mnóstwo fusów. Andrzej postanawia wlać to do swojego GSa - przez poczwórnie złożoną moskitierę. Niestety, cały syf przechodzi przez ten "filtr". Jest lekka załamka, ale trudno - już po ptokach.
Jedziemy w kierunku miejscowości Nema. Może tam się uda zatankować. Nie, tam się musi udać zatankować...
Przed Timbedrą jest check-post. Tym razem sprawdzanie trwa dłuższą chwilę, bo fiszki to za mało. Musimy się kolejno odmeldowywać w policyjnym namiocie, gdzie dokładnie sprawdzane są nasze paszporty. W moim policjant nie może znaleźć pieczątki wjazdowej do Mauretanii. Rzeczywiście - mój paszport ma już tylko jedną pustą stronę, więc wyłowienie właściwej pieczątki z całego gąszczu innych może być problematyczne. Ale udaje się - w końcu wjechałam tu legalnie
W Timbedrze szukamy paliwa. Jest jedno miejsce, gdzie można kupić z beczki - za 800 ugija za litr. tym razem na wszelki wypadek biorę dwa litry - to da mi kilkadziesiąt km dodatkowego zasięgu i komfort psychiczny w razie W. Paliwko wygląda na w miarę czyste.
W wiosce robi się nie lada zamieszanie - wszyscy lokalesi chcą obserwować jak tankujemy motocykle. W efekcie tworzy się korek na głównej ulicy, policja musi kierować ruchem, jednocześnie rozganiając towarzystwo kijami jak stado osłów.
Ruszamy w dalsza drogę. Ponieważ mam niepełny bak, za jakiś czas zapala mi się rezerwa i w tej samej sekundzie Kostek zwalnia i staje. Znowu - ja mu gaz a on zgasł. Dziwne. Zsiadam, odkręcam kraniki od dodatkowego baku, paliwo przelewa się do głównego, odpalam i jadę. Jednak trochę mnie niepokoi to co się dzieje...
Przed Nema jest kolejny check-post. Tu dostajemy konwój, który nas odstawia na posterunek policji w mieście. Tam dokładnie sprawdzają nasze dokumenty. Niestety niespiesznie, bo jest przerwa na modlitwę i jedzenie. W takim razie my też korzystamy z chwili "wolnego" - przy posterunku jest studnia, którą trochę osuszamy - robimy jedzenie, mycie, tankowanie kanistrów, żeby była woda techniczna na wieczór.
Powoli myślimy o tym, żeby ruszyć w kierunku granicy (Adel Bagrou) i do Nara w Mali. Ale, ale, nie tak szybko - Krzysiek ma flaka w przednim kole... Tak więc on - do wulkanizatora, a my na stację benzynową (tak, jest tu!). Poruszać się możemy w towarzystwie uzbrojonego policjanta, więc z obstawą tankujemy. Ja biorę 10 litrów. Do Mali już nie jest tak daleko, a tam paliwo jest bezproblemowo dostępne.
Robimy też zakupy w lokalnym sklepie - oczywiście w asyście. W sklepie obsługuje jakiś dzieciak, pewnie syn właściciela. Policjant pomaga mu w obsłudze nas, pilnując, żeby ceny były takie jak dla lokalnych, a nie zawyżone "dla białych". Po chwili przychodzi właściciel sklepu i robi rozróbę. Są krzyki, niemiła atmosfera, policjant chyba dostaje po uszach, a kolejne osoby (w tym ja) za zakupy płaca już dwukrotnie wyższe kwoty. Heh, bywa. This is Africa. Tu jest drogo...
Czekamy na Krszysia. W końcu przyjeżdża i opowiada historię naprawy gumy. Wiecie jaksię w Nema łata dziury? Robiąc kilkanaście kolejnych! Naprawa dętki polegała na jej... zaszyciu. Potem była oczywiście "wulkanizacja na gorąco" - za pomogą kleju, łatki i podpalania (i tak kilka razy). Niemniej jednak patent ciekawy... Ciekawe ile wytrzyma
W końcu jesteśmy już w komplecie i możemy jechać. Dostajemy informację, że droga do Amourj i Adel Bagrou jest kiepska, łatwo się zgubić, bo jest mnóstwo rozjazdów i generalnie mamy uważać. No to jedziemy. Droga jest idealnie równa, nowa, asfaltowa... Hmmm... Gdzie jest haczyk?
Po kilkunastu kilometrach jednak zaczyna być tak, jak miało być - szuterki, piaski, generalnie off.
Popołudniowe słońce daje się we znaki - jest bardzo ciepło. Kostek marudzi. Coraz częściej traci moc i staje. Jazda zaczyna być coraz trudniejsza, bo ciężko się jeździ po piachu, kiedy nie ma pełnego zaufania do manetki gazu i tego, ze jak potrzebuję mocy, to ją bezproblemowo mam. Po jakimś czasie Kostek porusza się jedynie o maksymalnie sto metrów i gaśnie. Krzysiek wsiada na niego i robi testy - to samo. Generalnie jesteśmy w środku niczego, kilkadziesiąt km od najbliższej cywilizacji w każdą stronę, powoli robi się coraz później. Nie muszę chyba wspominać jaki mam poziom wkurzenia i co mi się kotłuje w głowie i jakie plugawości cisną na usta.
Jedno jest pewne - ja dalej nie pojadę.Postanawiamy, że na dziś to już koniec jazdy. Jedynie zbaczamy trochę w bok, żeby nie stać "na drodze". Tam rozbijamy obozowisko - pierwszy raz przed zmrokiem, więc niektórzy śmieją się, że po raz pierwszy widzą, jak wyglądają ich namioty
Rozpoczynamy akcję serwisową. Telefon do przyjaciela (zasięg jest tylko jak wyciągnę rękę do góry ), tęgie głowy, eliksir z rotopaxa... Generalnie problemem wydaje się być filtr paliwa - wiedziałam, że nie jest pierwszej świeżości, ale niestety nowy nie dotarł przed wyjazdem. Przepłukanie go może niewiele dać, więc, po konsultacjach z kompetentną osobą, zapada decyzja, że go przetniemy. To znaczy jego jedną warstwę, bo jest to taka "poduszeczka", która ma na zewnątrz gęstą siateczkę,a wewnątrz trochę rzadszą. Niestety filtr jest umiejscowiony na końcu pompy paliwa, która jest zanurzona w baku, więc to operacja na mocno otwartym pacjencie... Mamy tylko nakaz zrobienia tego w maksymalnie sterylnych warunkach... Tak... jasne... jest środek pustyni, spore zapylenie, jest już ciemno... Będziemy się starali...
Skład zespołu operacyjnego to:
prowadzący operację: prof dr hab Krzysztof
pielęgniarka: Agata,
konsultant: dr Piotrusz,
dokumentalista: Neno,
i Ci, co to narzędzia (i narządy) w alkoholu dezynfekowali: Andrzej, Hubert i Piotr
Zdejmujemy akcesoryjny bak, żeby było więcej miejsca (poparzam sobie rękę o gorącą rurę...), odkręcamy uszczelkę trzymającą cały zestaw pompy, wyciągamy ją i filtr, wielką strzykawą odsysamy paprochy z pełnego baku - trochę ich się tam zebrało, w jednym miejscu, więc idzie w miarę sprawnie. Krzyś najpierw dokładnie (tzn na tyle na ile się da) czyści filtr, przepłukując go paliwem, a potem wykonuje cięcie na filtrze - ogląda i mówi, że trzeba było naciąć inaczej... Jednak filtr "w środku" wygląda inaczej niż nam się wydawało patrząc z zewnątrz... Ups... Błąd naprawiamy jakimś super glue i powstaje kolejne cięcie, tym razem prawidłowe.
Można poskładać wszystko do kupy i zrobić testy. Moto odpala, Krzyś robi kilka rundek dookoła obozowiska. Wygląda dobrze, mimo, że nie da się wygodnie pojeździć po zmroku - światła w Kostku to osobna sprawa - są tak beznadziejne, że świecą z 7 metrów przed motocykl, więc szybsza jazda jest niebezpieczna, bo można nie zauważyć jakiegoś uskoku, a tu jest kilka w okolicy. Ale to wada wszystkich X-ów. W każdym razie - jest moc, nic nie gaśnie. Na dzisiaj to tyle. Rano dalsze testy.
Przejechane: 352 km
- Doodek
- pogłębiacz bieżnika
- Posty: 853
- Rejestracja: 06.12.2013, 16:26
- Mój motocykl: inne endurowate moto
- Lokalizacja: Kraków
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Dzień 8 – HardcoreOFFo
17 stycznia 2015 - sobota
Słońce wschodzi na czerwono. A nawet różowo. Kolory są niesamowite - nigdy takich nie widziałam. Okazuje się, że Krszyś spał pod gołym niebem - nie chciało mu się wlogowywać do namiotu, więc kimał przy swojej tenerce. Kostek, ogołocony z "dużej klaty"grzecznie stoi przy moim namiocie i czeka na poranne testy. Krzyś ordynuje - jeździsz 10 minut. Jest siódma z małym hakiem. Rozpoczynam testy.
Moto odpala bez problemu. Jedynka, dwójka, trójka, hamowanie, przyspieszanie, ósemki, zakręty mniej lub bardziej ciasne. Kręcę kółka po pustyni jak głupia. czas płynie wolno a taka jazda trochę nudzi. Ale miało być 10 minut. Boję się tylko, ze na ostrych kamyczkach które tu leżą złapię gumę. Kończę jazdy - wszystko gra. Motek śmiga jak wściekły. Udało się!
Mogę złożyć do końca moto, zjeść śniadanie i spakować swoje graty. Sprawdzam jeszcze profilaktycznie filtr powietrza, bo wczoraj tego nie zrobiłam - jest czysty. Muszę trochę się spieszyć, bo wszyscy generalnie już są gotowi. Gdy w pośpiechu przełykam cokolwiek do jedzenia dochodzi do mnie informacja, że mogę się wyluzować - Neno ma flaka w przednim kole i chwilkę potrwa zanim się to ogarnie.
Zapada jednak decyzja, że tylko dopompowijemy, nie tracimy teraz czasu na łatanie. Trzeba jechać, bo mamy trochę trasy do nadrobienia.
Jazda wcale nie jest prosta - drogi jak nie było, tak nie ma, tzn jest milion przecinających się ścieżek, ale która jest właściwa? Wydaje nam się, że jedziemy równolegle do jakiejś głównej drogi, bo raz po raz majaczą na horyzoncie ciężarówki, ale jakoś tak za bardzo jedziemy na wschód, a powinniśmy na południe.
W końcu dojeżdżamy do punktu, gdzie zapada kolejna decyzja - nie możemy znaleźć drogi, to sami ją sobie wytyczymy. Jedziemy na azymut, na południe.
I tu zaczyna się hardcore. Po drodze mamy kamienie (tzn takie mniejsze głazy wielkości sporej dyni), piachy, gaje z jakimiś krzakami, suche rzeki, w których korytach jest wyjątkowo nieprzyjazny piasek. Teren, w jakim nigdy nie jeździłam. Droga wcale nie ubywa, bo musimy kluczyć między przeszkodami, wybierając przejezdne miejsca.
Zaliczam dwie gleby, które kończą się prostowaniem kierownicy u Kostka (tu dziękuję Piotrowi) i poprawa mocowania lusterka (klucz mam pod ręką na szczęście). Jest kryzys. Dopada mnie dół. Nie radzę sobie. Pewnych przeszkód nawet nie próbuję forsować, a inne (takie same lub trudniejsze przejeżdżam bez wywrotki, podczas gdy inni mają problemy). Całkowita załamka. Nic nie rozumiem. Łzy ciekną mi rzęsistym strumieniem po policzkach i jedyne co jestem w stanie powiedzieć Krzysiowi, który czuwa nade mną jak dobry duch, to "Zabierz mnie stąd, ja tu nie chcę być, ja chcę do domu".
Do jakiejś drogi zostaje nam kilometr. Neno zalicza koncertową glebę i rozwala jedną sakwę. Musi się trochę przepakować i przy okazji znajduje fasolkę do jedzenia i zapas papieru toaletowego. Odkrycie kwituje z uśmiechem - "oo. fajnie, a tak oszczędzałem, teraz będę trzy razy dziennie chodził"
Łatwiejszym terenem dojeżdżamy do Amourj.
Tam podjeżdżamy do żandarmerii, ale nic od nas nie chcą - wymieniamy więc tylko uprzejmości i stajemy przy jedynym sklepie w centrum wioski. Kupujemy zapas wody i integrujemy się z tubylcami.
Kierujemy się na Adel Bagrou. Krzyś prowadzi, ja za nim. Niestety, standardowo nie możemy znaleźć właściwej drogi wśród piaskowych ścieżek wychodzących z wioski. Zatrzymujemy się, a Krzyś mówi, że wg niego droga idzie bardziej w prawo - podjedzie tam i zobaczy. Odjeżdża, a ja czekam. Krzyś macha, żeby do niego zjechać, ale w tym momencie reszta grupy mija mnie i jedzie dalej, odbijając lekko w lewo. Nie pomaga trąbienie, machanie i wołanie, żeby się zatrzymali. Kurcze, co zrobić? Zanim ruszę, to znikną mi z horyzontu. Krzyś też ich ani mnie nie znajdzie, bo jest w sporej odległości. Po drugie, jak się wywalę, to nawet nikt nie zauważy i utknę. Dobra, są dorośli, poradzą sobie, wiedzą, gdzie mamy jechać. Ja ufam Krzyśkowi, że jego droga jest dobra. Dojeżdżam do niego i postanawiamy, ze jedziemy i spotkamy się w Adel Bagrou,
Tym razem jazda wchodzi jak marzenie. Teren jest różny - różne piachy, ubita ziemia, szutry, kamyczki, krzaczki. Jedziemy szybko. Najlepiej idzie jak prędkość jest w przedziale 60-90 km/h. Przy 40 po piachu trzeba trochę walczyć, a szybciej jest miodzio. Dwuosobowa grupa ma świetną sprawność. Lecimy sobie, jest pięknie, choć słońce prazy niemiłosiernie. Stajemy pod drzewem na chwilkę przerwy. Uzupełniamy płyny i poprawiamy mocowanie mojego bagażu - teraz będzie jeszcze lepiej, bo jest maksymalnie sztywno osadzony na motocyklu. Poprawiam też siedzenie, bo nie było do końca "wkliknięte". Teraz wszystko jest cacy. Otrzymuję SMS od siostry - Rafał Sonik wygrał Dakar! Yeah!!! Gratulacje!!! Ja za to wysyłam SMS do Andrzeja z drugiej grupy, że jedziemy do Adel Bagrou i tam się spotkamy.
Jedziemy dalej. Dobre dakarowe wiadomości powodują, że myśli uciekają w stronę Ameryki Południowej. Wtedy tańczę na piachu. Jednak skupienie na tym, co tu i teraz to podstawa. Ech, chciałabym kiedyś tak umieć jeździć po pustyni... Ups, znowu uślizg na piachu. Skup się dziewczyno! Dobrze, że gdzieś z tyłu głowy majaczy mi "jeśli nie wiesz jak zareagować, dodaj gazu" - to parę razy ratuje mi tu tyłek.
Docieramy do Adel Bagrou. Tam natychmiast przejmuje nas uzbrojona żandarmeria i bez zbędnych ociągań każe nam stawić się u szefa. Ten siedzi przy kolonialnym biurku, popija herbatkę i widać, ze jest dość skonsternowany. Pojawia się też tłumacz, który tłumaczy nam, co mówi szef. Dostajemy herbatkę, a szef pyta nas, gdzie jest reszta, bo wie, ze jedzie grupa siedmiu osób - sześciu mężczyzn i jedna kobieta, a zjawiliśmy się tylko we dwójkę. No cóż, sami chcielibyśmy to wiedzieć co z resztą. Mówimy mu, że się pogubiliśmy. Niechętnie, ale przyjmują nasze wytłumaczenia, upewniając się kilka razy, czy reszta grupy wie, ze maja przyjechać tu, do Adel Bagrou. Heh, no chyba wiedzą...
Możemy tylko czekać. Dostajemy kocyk i podusie w cieniu, przynoszą nam więcej herbatki, możemy pójść do sklepu trzydzieści metrów obok posterunku, ale tylko w asyście uzbrojonego żandarma. Kupujemy zimne picie. Chleb jest tylko wczorajszy, nie ma świeżego. Ponieważ nieświeże pieczywo szkodzi na żołądek, wg naszego tłumacza, to odradza nam jego kupowanie. Ale że nie mamy wielkiego wyjścia i i tak chcemy je kupić, to płaci za nie w naszym imieniu.
Próbujemy zlokalizować resztę. Eureka! Mają SPOTa - zlokalizujemy ich po ich pozycji satelitarnej. Niestety internet tutaj nie działa, więc wysyłam SMSa do siostry, żeby sprawdziła koordynaty i podesłała mi SMSem i tak kilka razy dopóki się nie spotkamy. Okazuje się, że są kilkanaście kilometrów od nas. Okazuje się też, że SMS do Andrzeja wysłałam na zły numer i oddzwonił do mnie jego wspólnik z Polski. OK, to wysyłam jeszcze raz, tym razem na numer, którego używa na wyprawie. Ech, "blądynka" ze mnie...
W końcu słychać silniki. Cała wioska prowadzi przyjezdnych w stronę posterunku. Ekipa przyjeżdża i zaczyna od wylania na mnie Krzyśka kubła zimnej wody że się rozdzieliliśmy. Podobno nie słyszałam, jak Neno przejeżdżając koło mnie powiedział, że ich zawróci. Nie słyszałam. Ale teraz mamy już jasność - jak się zgubimy, to się spotykamy w miejscu gdzie się ostatnio wszyscy widzieliśmy. Podobno to oczywiste. Dla mnie nie było - dowiedziałam się o tej zasadzie dopiero teraz.
O ile Krzyś i ja nie mieliśmy przygód na trasie, to reszta miała. Na przykład Piotrusz zaliczył szczupaka przez kierownicę, a Małyszek znalazł na pustyni drut kolczasty...
Szef żandarmerii wzywa nas wszystkich do siebie i daje wybór - zostajemy tu na noc, bo tu jest bezpiecznie, czy podpisujemy papiery, że na własną odpowiedzialność opuszczamy to miejsce i jedziemy dalej. Chwile burzliwie dyskutujemy. Jest szesnasta. Zanim się zbierzemy, minie pół godziny, do Nara mamy kilkadziesiąt kilometrów, ciemno się robi koło 18:00 z hakiem. Jaka jest droga? Podobno dość dobra i damy radę szybko dojechać. Jest tu paliwo? Nie. A możliwość wymiany pieniędzy? Tak, przyjedzie gość, który zmieni nam walutę, na franki zachodnioafrykańskie, bo jak wjedziemy do Mali to przez jakiś czas będzie problem z wymiana waluty. Jeszce chwila ustaleń i... jedziemy. Podpisujemy papiery (cokolwiek tam jest napisane), dostajemy pieczątki w paszporty i jesteśmy wolni. Pakujemy się na motocykle. Tuż przed odjazdem upada mi na ziemię kask. Odpada mocowanie kamerki, ale to najmniejszy problem. Rozwala się też mocowanie wizjera, więc jest spora szansa, że od tej pory będę miała kask z szybką, której nie mogę podnieść. Kiepska opcja jak na Afrykę... Teraz nie ma czas u na serwis, zajmę się tym przy innej okazji, teraz muszę dać radę tak.
W asyście uzbrojonego konwoju ruszamy w kierunku granicy. Po stu metrach jest budynek celników, gdzie mamy załatwić papierologię związaną z motocyklami. Jednak przy wjeździe na teren jednostki Krzyś wykopuje z ziemi i przerywa kabel, dzięki czemu pozbawia swoją tenerkę osłony łańcucha, a całą wioskę elektryczności pewnie na następny kwartał. W związku z tym, celnicy nie mają możliwości odpalenia komputerków, więc tylko machają ręka i mamy jechać dalej...
Za kolejne sto metrów zatrzymujemy się, bo zaraz przyjedzie do nas kantor. Lokalny cinkciarz podjeżdża wypasioną furą, trwają negocjacje co do kursu. Nie jest idealny (550 za jedno euro, podczas, gdy kurs realny to 650), ale chyba nie mamy wyboru. Każdy wymienia ile uważa za stosowne i znowu ruszamy.
Około siedemnastej z minutami dojeżdżamy do granicy. To po prostu krzak stojący w środku pola. Tu wóz żandarmerii nas opuszcza. Tłumacz daje nam kilak dobrych rad: droga jest dobra, można jechać 120 na godzinę, w pół godziny będziemy w Nara, zapewne lokalna żandarmeria nas przejmie na rogatkach miasta i że mamy nocować u nich. Mówi, że mamy za żadne skarby się nie zatrzymywać, a jeśli zobaczymy martwego człowieka, mamy jechać dalej, bo to może być zasadzka. mamy nie ufać nikomu, poza wojskiem, żandarmerią i policją, a w razie problemów zadzwonić na bezpłatny numer 116 i dodzwonimy się do żandarmerii. Po tym wyciąga rękę po 56 euro (8 od łebka) za swoje usługi (aha! jednak nic nie jest bezinteresowne!) wsiada do pick-upa i odjeżdża z żandarmerią.
No to jesteśmy w Mali! Droga początkowo rzeczywiście jest bardzo dobra, ale potem zaczyna się miałki piach. Mąka. Gips. Masarka. Tempo spada, zmęczenie daje znać o sobie, powoli się ściemnia. Neno ma flaka w przednim kole, Piotrusz marudzi na teren, który jest za trudny dla jego ciężkiego motocykla i nie za bardzo agresywnych opon, Małyszek glebi urywając rotopaxy... Nawet nie jesteśmy w połowie drogi gdy zapada decyzja, że nie jedziemy dalej. Zajeqwabiście Najgorsza opcja z możliwych. Zjeżdżamy z piaszczystej drogi w bok, próbując znaleźć miejsce na nocleg. Kątem oka dostrzegam jakiegoś lokalnego pasterza, który nas obserwuje. Boję się. A jeśli to nie pasterz? Oddalamy się od "drogi" ile tylko możemy. Rozbijamy obozowisko, cicho, z minimalnym użyciem latarek. O świeceniu lampami motocykli nie ma nawet mowy. Oby nas nikt tu nie znalazł. Jestem spanikowana. Chłopaki próbują mi wytłumaczyć, ze jest bezpiecznie. Taaa, to po co te zabawy w konwoje i ostrzeżenia? Wiem, teoretycznie tu jest bezpiecznie, w tym regionie, ale... po pierwsze to Afryka, a po drugie to Mali, które bądź co bądź jest w stanie wojny... Wszystko jest jeszcze względnie OK, dopóki chłopaki nie odpalają mikstury z rotopaxa... A wtedy zaczynają się śmiechy, hihy, muzyka na full z komórki, śpiewy. No pięknie, ja tu umieram ze strachu, a ci robią sobie jaja. I to takie w stylu "Uwaga, ktoś idzie! hahaha". Neno podaje mi PIN (1111) do namiotu jego i Krzysia - jakbym się bała, to mogę przyjść spać z nimi. Krzyś zapewnia, że "beeezie mnje broniśśś doo ossstatniej kroppli krfiiii". Fajnie, ale jakoś nie brzmi przekonująco w tych okolicznościach. Naprawdę pękam. Panika przechodzi w lekką histerię. A po drodze ktoś jeździ motocyklem. Nie wierzę, że na piaszczystej drodze nie widać nagle śladów siedmiu ciężkich motocykli, które skręcają w bok. Oby nas nikt tu nie znalazł... A jeśli już to niech nas znajdzie żandarmeria, a nie dżihadyści... Wymieniam SMSy z siostrą, melduję się co chwilę. Nie jest wesoło. Mam nadzieję że dotrwamy do rana...
Przejechane: 161 km
17 stycznia 2015 - sobota
Słońce wschodzi na czerwono. A nawet różowo. Kolory są niesamowite - nigdy takich nie widziałam. Okazuje się, że Krszyś spał pod gołym niebem - nie chciało mu się wlogowywać do namiotu, więc kimał przy swojej tenerce. Kostek, ogołocony z "dużej klaty"grzecznie stoi przy moim namiocie i czeka na poranne testy. Krzyś ordynuje - jeździsz 10 minut. Jest siódma z małym hakiem. Rozpoczynam testy.
Moto odpala bez problemu. Jedynka, dwójka, trójka, hamowanie, przyspieszanie, ósemki, zakręty mniej lub bardziej ciasne. Kręcę kółka po pustyni jak głupia. czas płynie wolno a taka jazda trochę nudzi. Ale miało być 10 minut. Boję się tylko, ze na ostrych kamyczkach które tu leżą złapię gumę. Kończę jazdy - wszystko gra. Motek śmiga jak wściekły. Udało się!
Mogę złożyć do końca moto, zjeść śniadanie i spakować swoje graty. Sprawdzam jeszcze profilaktycznie filtr powietrza, bo wczoraj tego nie zrobiłam - jest czysty. Muszę trochę się spieszyć, bo wszyscy generalnie już są gotowi. Gdy w pośpiechu przełykam cokolwiek do jedzenia dochodzi do mnie informacja, że mogę się wyluzować - Neno ma flaka w przednim kole i chwilkę potrwa zanim się to ogarnie.
Zapada jednak decyzja, że tylko dopompowijemy, nie tracimy teraz czasu na łatanie. Trzeba jechać, bo mamy trochę trasy do nadrobienia.
Jazda wcale nie jest prosta - drogi jak nie było, tak nie ma, tzn jest milion przecinających się ścieżek, ale która jest właściwa? Wydaje nam się, że jedziemy równolegle do jakiejś głównej drogi, bo raz po raz majaczą na horyzoncie ciężarówki, ale jakoś tak za bardzo jedziemy na wschód, a powinniśmy na południe.
W końcu dojeżdżamy do punktu, gdzie zapada kolejna decyzja - nie możemy znaleźć drogi, to sami ją sobie wytyczymy. Jedziemy na azymut, na południe.
I tu zaczyna się hardcore. Po drodze mamy kamienie (tzn takie mniejsze głazy wielkości sporej dyni), piachy, gaje z jakimiś krzakami, suche rzeki, w których korytach jest wyjątkowo nieprzyjazny piasek. Teren, w jakim nigdy nie jeździłam. Droga wcale nie ubywa, bo musimy kluczyć między przeszkodami, wybierając przejezdne miejsca.
Zaliczam dwie gleby, które kończą się prostowaniem kierownicy u Kostka (tu dziękuję Piotrowi) i poprawa mocowania lusterka (klucz mam pod ręką na szczęście). Jest kryzys. Dopada mnie dół. Nie radzę sobie. Pewnych przeszkód nawet nie próbuję forsować, a inne (takie same lub trudniejsze przejeżdżam bez wywrotki, podczas gdy inni mają problemy). Całkowita załamka. Nic nie rozumiem. Łzy ciekną mi rzęsistym strumieniem po policzkach i jedyne co jestem w stanie powiedzieć Krzysiowi, który czuwa nade mną jak dobry duch, to "Zabierz mnie stąd, ja tu nie chcę być, ja chcę do domu".
Do jakiejś drogi zostaje nam kilometr. Neno zalicza koncertową glebę i rozwala jedną sakwę. Musi się trochę przepakować i przy okazji znajduje fasolkę do jedzenia i zapas papieru toaletowego. Odkrycie kwituje z uśmiechem - "oo. fajnie, a tak oszczędzałem, teraz będę trzy razy dziennie chodził"
Łatwiejszym terenem dojeżdżamy do Amourj.
Tam podjeżdżamy do żandarmerii, ale nic od nas nie chcą - wymieniamy więc tylko uprzejmości i stajemy przy jedynym sklepie w centrum wioski. Kupujemy zapas wody i integrujemy się z tubylcami.
Kierujemy się na Adel Bagrou. Krzyś prowadzi, ja za nim. Niestety, standardowo nie możemy znaleźć właściwej drogi wśród piaskowych ścieżek wychodzących z wioski. Zatrzymujemy się, a Krzyś mówi, że wg niego droga idzie bardziej w prawo - podjedzie tam i zobaczy. Odjeżdża, a ja czekam. Krzyś macha, żeby do niego zjechać, ale w tym momencie reszta grupy mija mnie i jedzie dalej, odbijając lekko w lewo. Nie pomaga trąbienie, machanie i wołanie, żeby się zatrzymali. Kurcze, co zrobić? Zanim ruszę, to znikną mi z horyzontu. Krzyś też ich ani mnie nie znajdzie, bo jest w sporej odległości. Po drugie, jak się wywalę, to nawet nikt nie zauważy i utknę. Dobra, są dorośli, poradzą sobie, wiedzą, gdzie mamy jechać. Ja ufam Krzyśkowi, że jego droga jest dobra. Dojeżdżam do niego i postanawiamy, ze jedziemy i spotkamy się w Adel Bagrou,
Tym razem jazda wchodzi jak marzenie. Teren jest różny - różne piachy, ubita ziemia, szutry, kamyczki, krzaczki. Jedziemy szybko. Najlepiej idzie jak prędkość jest w przedziale 60-90 km/h. Przy 40 po piachu trzeba trochę walczyć, a szybciej jest miodzio. Dwuosobowa grupa ma świetną sprawność. Lecimy sobie, jest pięknie, choć słońce prazy niemiłosiernie. Stajemy pod drzewem na chwilkę przerwy. Uzupełniamy płyny i poprawiamy mocowanie mojego bagażu - teraz będzie jeszcze lepiej, bo jest maksymalnie sztywno osadzony na motocyklu. Poprawiam też siedzenie, bo nie było do końca "wkliknięte". Teraz wszystko jest cacy. Otrzymuję SMS od siostry - Rafał Sonik wygrał Dakar! Yeah!!! Gratulacje!!! Ja za to wysyłam SMS do Andrzeja z drugiej grupy, że jedziemy do Adel Bagrou i tam się spotkamy.
Jedziemy dalej. Dobre dakarowe wiadomości powodują, że myśli uciekają w stronę Ameryki Południowej. Wtedy tańczę na piachu. Jednak skupienie na tym, co tu i teraz to podstawa. Ech, chciałabym kiedyś tak umieć jeździć po pustyni... Ups, znowu uślizg na piachu. Skup się dziewczyno! Dobrze, że gdzieś z tyłu głowy majaczy mi "jeśli nie wiesz jak zareagować, dodaj gazu" - to parę razy ratuje mi tu tyłek.
Docieramy do Adel Bagrou. Tam natychmiast przejmuje nas uzbrojona żandarmeria i bez zbędnych ociągań każe nam stawić się u szefa. Ten siedzi przy kolonialnym biurku, popija herbatkę i widać, ze jest dość skonsternowany. Pojawia się też tłumacz, który tłumaczy nam, co mówi szef. Dostajemy herbatkę, a szef pyta nas, gdzie jest reszta, bo wie, ze jedzie grupa siedmiu osób - sześciu mężczyzn i jedna kobieta, a zjawiliśmy się tylko we dwójkę. No cóż, sami chcielibyśmy to wiedzieć co z resztą. Mówimy mu, że się pogubiliśmy. Niechętnie, ale przyjmują nasze wytłumaczenia, upewniając się kilka razy, czy reszta grupy wie, ze maja przyjechać tu, do Adel Bagrou. Heh, no chyba wiedzą...
Możemy tylko czekać. Dostajemy kocyk i podusie w cieniu, przynoszą nam więcej herbatki, możemy pójść do sklepu trzydzieści metrów obok posterunku, ale tylko w asyście uzbrojonego żandarma. Kupujemy zimne picie. Chleb jest tylko wczorajszy, nie ma świeżego. Ponieważ nieświeże pieczywo szkodzi na żołądek, wg naszego tłumacza, to odradza nam jego kupowanie. Ale że nie mamy wielkiego wyjścia i i tak chcemy je kupić, to płaci za nie w naszym imieniu.
Próbujemy zlokalizować resztę. Eureka! Mają SPOTa - zlokalizujemy ich po ich pozycji satelitarnej. Niestety internet tutaj nie działa, więc wysyłam SMSa do siostry, żeby sprawdziła koordynaty i podesłała mi SMSem i tak kilka razy dopóki się nie spotkamy. Okazuje się, że są kilkanaście kilometrów od nas. Okazuje się też, że SMS do Andrzeja wysłałam na zły numer i oddzwonił do mnie jego wspólnik z Polski. OK, to wysyłam jeszcze raz, tym razem na numer, którego używa na wyprawie. Ech, "blądynka" ze mnie...
W końcu słychać silniki. Cała wioska prowadzi przyjezdnych w stronę posterunku. Ekipa przyjeżdża i zaczyna od wylania na mnie Krzyśka kubła zimnej wody że się rozdzieliliśmy. Podobno nie słyszałam, jak Neno przejeżdżając koło mnie powiedział, że ich zawróci. Nie słyszałam. Ale teraz mamy już jasność - jak się zgubimy, to się spotykamy w miejscu gdzie się ostatnio wszyscy widzieliśmy. Podobno to oczywiste. Dla mnie nie było - dowiedziałam się o tej zasadzie dopiero teraz.
O ile Krzyś i ja nie mieliśmy przygód na trasie, to reszta miała. Na przykład Piotrusz zaliczył szczupaka przez kierownicę, a Małyszek znalazł na pustyni drut kolczasty...
Szef żandarmerii wzywa nas wszystkich do siebie i daje wybór - zostajemy tu na noc, bo tu jest bezpiecznie, czy podpisujemy papiery, że na własną odpowiedzialność opuszczamy to miejsce i jedziemy dalej. Chwile burzliwie dyskutujemy. Jest szesnasta. Zanim się zbierzemy, minie pół godziny, do Nara mamy kilkadziesiąt kilometrów, ciemno się robi koło 18:00 z hakiem. Jaka jest droga? Podobno dość dobra i damy radę szybko dojechać. Jest tu paliwo? Nie. A możliwość wymiany pieniędzy? Tak, przyjedzie gość, który zmieni nam walutę, na franki zachodnioafrykańskie, bo jak wjedziemy do Mali to przez jakiś czas będzie problem z wymiana waluty. Jeszce chwila ustaleń i... jedziemy. Podpisujemy papiery (cokolwiek tam jest napisane), dostajemy pieczątki w paszporty i jesteśmy wolni. Pakujemy się na motocykle. Tuż przed odjazdem upada mi na ziemię kask. Odpada mocowanie kamerki, ale to najmniejszy problem. Rozwala się też mocowanie wizjera, więc jest spora szansa, że od tej pory będę miała kask z szybką, której nie mogę podnieść. Kiepska opcja jak na Afrykę... Teraz nie ma czas u na serwis, zajmę się tym przy innej okazji, teraz muszę dać radę tak.
W asyście uzbrojonego konwoju ruszamy w kierunku granicy. Po stu metrach jest budynek celników, gdzie mamy załatwić papierologię związaną z motocyklami. Jednak przy wjeździe na teren jednostki Krzyś wykopuje z ziemi i przerywa kabel, dzięki czemu pozbawia swoją tenerkę osłony łańcucha, a całą wioskę elektryczności pewnie na następny kwartał. W związku z tym, celnicy nie mają możliwości odpalenia komputerków, więc tylko machają ręka i mamy jechać dalej...
Za kolejne sto metrów zatrzymujemy się, bo zaraz przyjedzie do nas kantor. Lokalny cinkciarz podjeżdża wypasioną furą, trwają negocjacje co do kursu. Nie jest idealny (550 za jedno euro, podczas, gdy kurs realny to 650), ale chyba nie mamy wyboru. Każdy wymienia ile uważa za stosowne i znowu ruszamy.
Około siedemnastej z minutami dojeżdżamy do granicy. To po prostu krzak stojący w środku pola. Tu wóz żandarmerii nas opuszcza. Tłumacz daje nam kilak dobrych rad: droga jest dobra, można jechać 120 na godzinę, w pół godziny będziemy w Nara, zapewne lokalna żandarmeria nas przejmie na rogatkach miasta i że mamy nocować u nich. Mówi, że mamy za żadne skarby się nie zatrzymywać, a jeśli zobaczymy martwego człowieka, mamy jechać dalej, bo to może być zasadzka. mamy nie ufać nikomu, poza wojskiem, żandarmerią i policją, a w razie problemów zadzwonić na bezpłatny numer 116 i dodzwonimy się do żandarmerii. Po tym wyciąga rękę po 56 euro (8 od łebka) za swoje usługi (aha! jednak nic nie jest bezinteresowne!) wsiada do pick-upa i odjeżdża z żandarmerią.
No to jesteśmy w Mali! Droga początkowo rzeczywiście jest bardzo dobra, ale potem zaczyna się miałki piach. Mąka. Gips. Masarka. Tempo spada, zmęczenie daje znać o sobie, powoli się ściemnia. Neno ma flaka w przednim kole, Piotrusz marudzi na teren, który jest za trudny dla jego ciężkiego motocykla i nie za bardzo agresywnych opon, Małyszek glebi urywając rotopaxy... Nawet nie jesteśmy w połowie drogi gdy zapada decyzja, że nie jedziemy dalej. Zajeqwabiście Najgorsza opcja z możliwych. Zjeżdżamy z piaszczystej drogi w bok, próbując znaleźć miejsce na nocleg. Kątem oka dostrzegam jakiegoś lokalnego pasterza, który nas obserwuje. Boję się. A jeśli to nie pasterz? Oddalamy się od "drogi" ile tylko możemy. Rozbijamy obozowisko, cicho, z minimalnym użyciem latarek. O świeceniu lampami motocykli nie ma nawet mowy. Oby nas nikt tu nie znalazł. Jestem spanikowana. Chłopaki próbują mi wytłumaczyć, ze jest bezpiecznie. Taaa, to po co te zabawy w konwoje i ostrzeżenia? Wiem, teoretycznie tu jest bezpiecznie, w tym regionie, ale... po pierwsze to Afryka, a po drugie to Mali, które bądź co bądź jest w stanie wojny... Wszystko jest jeszcze względnie OK, dopóki chłopaki nie odpalają mikstury z rotopaxa... A wtedy zaczynają się śmiechy, hihy, muzyka na full z komórki, śpiewy. No pięknie, ja tu umieram ze strachu, a ci robią sobie jaja. I to takie w stylu "Uwaga, ktoś idzie! hahaha". Neno podaje mi PIN (1111) do namiotu jego i Krzysia - jakbym się bała, to mogę przyjść spać z nimi. Krzyś zapewnia, że "beeezie mnje broniśśś doo ossstatniej kroppli krfiiii". Fajnie, ale jakoś nie brzmi przekonująco w tych okolicznościach. Naprawdę pękam. Panika przechodzi w lekką histerię. A po drodze ktoś jeździ motocyklem. Nie wierzę, że na piaszczystej drodze nie widać nagle śladów siedmiu ciężkich motocykli, które skręcają w bok. Oby nas nikt tu nie znalazł... A jeśli już to niech nas znajdzie żandarmeria, a nie dżihadyści... Wymieniam SMSy z siostrą, melduję się co chwilę. Nie jest wesoło. Mam nadzieję że dotrwamy do rana...
Przejechane: 161 km
- Qter
- swobodny rider
- Posty: 3404
- Rejestracja: 12.05.2011, 12:07
- Mój motocykl: nie mam już TA
- Lokalizacja: Reguły
- Kontakt:
Re: Przez Wagadugu 2015 - czyli Ruda na Czarnym Lądzie
Widzę, że szukaliście przygód...
z mojej perspektywy (czytającego) wyjazd z Adel Bagrou do Mali był "głupim" pomysłem.... (biorąc pod uwagę porę, niesprawny motocykl Nena i ogólne niebezpieczeństwo)
No, czekam na c.d.
PZDR
Qter
z mojej perspektywy (czytającego) wyjazd z Adel Bagrou do Mali był "głupim" pomysłem.... (biorąc pod uwagę porę, niesprawny motocykl Nena i ogólne niebezpieczeństwo)
No, czekam na c.d.
PZDR
Qter
Geniusz tkwi w prostocie...
we don't cry very hard
we don't cry very hard
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 1 gość